[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szczepan, który pomagał walizę ładować,odszedł również.Panna Salomea została na ławce sama.Patrzyła w tę stronę ciemności, którapochłonęła karetę.Kolana jej były ściśnięte.Ręce na nich złożone.W sercu spokój.Wskutek nieprzewidzianego w sferze uczuć zawrotu poczęła z niejaką przyjemnościąmyśleć o pieniądzach ofiarowanych jej przez księżnę Odrowążową.Myśl o tym była jakbyuciskiem na serce, zduszeniem wszelkich wzruszeń.Chwila, o której sama myśl przerażeniemściskała duszę, chwila odjazdu, przeszła, minęła bez żadnego prawie uczucia.Salomeadotykała lękliwie myślami wszystkiego: pustki pokoju, klatki kanarka, trwogi wobecDominika i ze zdumieniem spostrzegała, że wszystko stało się niebolesne, a wszelkie czuciestępiało.Ohydną ulgę przynosiła myśl, że tyle jest pieniędzy.Gdyby żył ojciec, jakżeby się,zapewne, ucieszył! Bo przecie uczciwie zdobyte, za rzetelną usługę.Nie byłby już tymubogim rządcą w jednym zawsze kubraku i długich butach, co nie dosypia i nie dojada, tłuczesię świątek i piątek od folwarku do folwarku na siodle, wiecznie w swarach, twardychkłopotach, zawsze w skwar albo niepogodę na powietrzu, wśród udręki i baczności o cudzezyski.Któż to wie, czy za tyle pieniędzy nie można by było wziąć dzierżawy w innej stronie niewielkiego folwarku, gdzie na własnym spokojne zakwitłoby gospodarstwo; miałoby sięinwentarz, sprzężaj, parę lepszych koni do wyjazdu, bryczkę resorową do kościoła, ubraniegodowe.Chłopi mówiliby, jak się patrzy: wielmożny panie. Myśl błąkała się po tym24 Precz z tytułami książę i pan wiersz Ludwika Mierosławskiego, pt. Do broni, ludy!, śpiewany jakopieśń rewolucyjna w okresie powstania styczniowego.82jakowymś nieznanym miejscu.Lecz że musiała wrócić z kraju bezcelowych śnień do grubejrzeczywistości, więc się powlokła na daleki grób.Och pójść tam na klęczkach, wyszukaćmogiłę, przypaść do niej piersią, objąć rękoma! Powiedzieć tej garstce piasku, co się stało,wyznać jej swój grzech podły, okropny, haniebny! Wytłumaczyć upadek swój i odsłonićwinę! Trzeba wznieść za te złote pieniądze żelazny krzyż na grobie.Położyć napis.Zadumała się nad tym, jak też trafić do tego miejsca.Przypomniała sobie o liście ostatnim,pisanym ołowianą kulą.Wysunął się szczegół, że jest tam nazwisko wieśniaka, u któregoojciec leżał przed śmiercią.Dostawszy z kieszeni ów list, trzymała go w ręku.Ciemność nocynie pozwalała czytać ostatnich ojca wyrazów.Ręce opadły.Lecz oto Boża dłoń poczęła z ziemi usuwać grubą nocną zasłonę.Wyłoniły się z oćmyzarysy olch nad wodą, pochyłych w różne strony koron na wyniosłych pniach kształtówdziwnych, niespodzianych jak formy uczuwania w cierpieniu.Te postaci zarysowujące się naniebie przytuliły pomiędzy sobą wzrok.Na chwilę bo wnet wydarł się spomiędzy nich.Daleko, szary brzask oddzielił ziemię od nieba.Miękkie mgły śniadą smugą zamajaczały nadrozdałem rzecznym.Ptaki ozwały się w tej mgle tak harmonijnie, jakby to jej obraz ukazującysię z mroku tymi głosami dał znać o sobie, wyraził barwę i postać swoją.Aagodny, zwilgły wnizinach wiatr ruszył senne gałęzie.Blisko, na rabatach ogrodu, zajaśniały białe kolory.Tabarwa utopiła w sercu żądło wspomnienia i sama stała w oczach jak uwidoczniony, nagiból.Lecz mężne oczy pokonały ją.Musiała wessać w siebie zemstę i stać się tylko sobą.Przeszło.Ciężka senność ogarniała ciało i duszę.Teraz nareszcie można będzie wyspać się po tyluniewczasach we własnym łóżku, które przez tak długą porę obcy zajmował człowiek. Niebędzie już serce drżało od stuknięcia w szybę. Niechże przychodzą i patrzą, niech szukają iwęszą. Nie będzie już trudów szalonych, bieganiny bez końca i niezmiernej, bezsennejtroski. Nie ma już kogo pilnować. Będzie spokój, cisza, porządek. Spać!Salomea wstała z miejsca, żeby wykonać zamiar i iść do siebie.Lecz zamiast tego, pokrótkim wahaniu, ruszyła przejść się ponad rzeką.Rachowała na to, że zanim zdąży zejść kuwodzie, rozwidni się i będzie można w liście ojca przeczytać nazwę wsi i miano wieśniaka, wktórego chacie umarł.Szła wolno drogą w dół, po miękkim piasku, który nocne rosy znaczniezwilżyły okrywając go z wierzchu ciemnym osadem.Pózniej wtargnęła na mokrą trawę i,sama nie wiedząc czemu, szła ku rzece.Przez chwilę zatrzymała się i pobyła w altanieobrośniętej pachnącym winem.Myśli jej były ciche i umiarkowane, zabiegające okołosprawy, co sobie teraz za pieniądze kupić, jakie sprawić rzeczy.Wbijała się w dumę, że jużnie będzie popychadłem na łasce u dalekich krewnych sierotą, do której buziaka zabiera siękażdy przyjezdny jegomość.Pokręcą się i nakonkurują teraz, zanim z którym mówić zechce.Wolno a niepostrzeżenie wzmagał się brzask.Rozbrzmiewał głośniej śpiew ptaszęcy.Widać już było daleko kwieciste, niekoszone łąki, matem rosy spojone.Krople jej wisiały napłatkach i szypułkach, szare jak kulki żywego srebra.Odległy las stał się siny.Nawielobarwnym niebie czerwonego przybywało blasku.Salomea wyszła z altany i udała się kurzece, która wezbrała po brzegi od świętojańskiej powodzi.Wody były mętne, gliniastegokoloru, krętymi wirami pędzące.Zmulały czerwone i żółte kwiaty, w pałąk gięły nawisłebadyle, garnęły prądem pławiny olszowych zarośli, wikle i wierzby.Mokry czad bił stamtąd izapach wzmożony niezliczonego ziela.W głębokiej rannej ciszy Salomea usłyszała naglepogłos.Krótkie dudnienie jak gdyby daleki łoskot bębna.Nasłuchiwała.Kiwnęła głową.Topowóz uwożący księżnę panią i jej syna przejeżdżał daleki most na tejże rzece, w łąkach podlasem.To tupot czterech koni w lejc zaprzężonych i stuk kół karety o okrąglaki mostu.Zadumała się nad tym dzwiękiem.I oto nagle dusza w niej rozdarła się jak postaw sukna, który by ręce biesa we dwie stronytargnęły.Rozpacz nieopisana, uczucie ślepe i głuche, dzikie jak żądza w tygrysie, kiedy sięrzuca na ofiarę, wypadło z niewiadomej kryjówki ducha.Bezmyślne z szaleństwa ciało83pobiegło dokądś brzegiem rzeki, zawrotami jej krętymi, to w prawą, to w lewą stronę.Wpewnej chwili, w jakimś miejscu Salomea zatrzymała się.Patrzyła na burzliwą, zmąconą,rudymi baniami wirującą wodę.Rozmyślała rozmyślała.Coś w niej wzniosło się, wyważyło z jestestwa i dzwignęło żelazne.Roześmiała się głośno.Wydostała z kieszeni sakiewkę księżnej, nabitą złotymi pieniędzmi odsypała ich część nadłoń i z wysoka, z zamachem cisnęła w pędzącą wodę.Woda plusnęła na znak.Salomea wysypała z sakiewki drugą i ostatnią część i wsiała złoto w pędzącą wodę.Woda plusnęła na znak.Ona jedna zrozumiała męczarnię serca.Ona jedna przywtórzyłamu dzwiękiem zrozumiałym.Załatwiwszy się z tymi pieniędzmi, Salomea odeszła z tegomiejsca.Brodziła po wysokich trawach mokrych od rosy.Przypatrywała się kwiatomwybujałym, które zdawały się jakoś litować, a nic poradzić nie mogły [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Szczepan, który pomagał walizę ładować,odszedł również.Panna Salomea została na ławce sama.Patrzyła w tę stronę ciemności, którapochłonęła karetę.Kolana jej były ściśnięte.Ręce na nich złożone.W sercu spokój.Wskutek nieprzewidzianego w sferze uczuć zawrotu poczęła z niejaką przyjemnościąmyśleć o pieniądzach ofiarowanych jej przez księżnę Odrowążową.Myśl o tym była jakbyuciskiem na serce, zduszeniem wszelkich wzruszeń.Chwila, o której sama myśl przerażeniemściskała duszę, chwila odjazdu, przeszła, minęła bez żadnego prawie uczucia.Salomeadotykała lękliwie myślami wszystkiego: pustki pokoju, klatki kanarka, trwogi wobecDominika i ze zdumieniem spostrzegała, że wszystko stało się niebolesne, a wszelkie czuciestępiało.Ohydną ulgę przynosiła myśl, że tyle jest pieniędzy.Gdyby żył ojciec, jakżeby się,zapewne, ucieszył! Bo przecie uczciwie zdobyte, za rzetelną usługę.Nie byłby już tymubogim rządcą w jednym zawsze kubraku i długich butach, co nie dosypia i nie dojada, tłuczesię świątek i piątek od folwarku do folwarku na siodle, wiecznie w swarach, twardychkłopotach, zawsze w skwar albo niepogodę na powietrzu, wśród udręki i baczności o cudzezyski.Któż to wie, czy za tyle pieniędzy nie można by było wziąć dzierżawy w innej stronie niewielkiego folwarku, gdzie na własnym spokojne zakwitłoby gospodarstwo; miałoby sięinwentarz, sprzężaj, parę lepszych koni do wyjazdu, bryczkę resorową do kościoła, ubraniegodowe.Chłopi mówiliby, jak się patrzy: wielmożny panie. Myśl błąkała się po tym24 Precz z tytułami książę i pan wiersz Ludwika Mierosławskiego, pt. Do broni, ludy!, śpiewany jakopieśń rewolucyjna w okresie powstania styczniowego.82jakowymś nieznanym miejscu.Lecz że musiała wrócić z kraju bezcelowych śnień do grubejrzeczywistości, więc się powlokła na daleki grób.Och pójść tam na klęczkach, wyszukaćmogiłę, przypaść do niej piersią, objąć rękoma! Powiedzieć tej garstce piasku, co się stało,wyznać jej swój grzech podły, okropny, haniebny! Wytłumaczyć upadek swój i odsłonićwinę! Trzeba wznieść za te złote pieniądze żelazny krzyż na grobie.Położyć napis.Zadumała się nad tym, jak też trafić do tego miejsca.Przypomniała sobie o liście ostatnim,pisanym ołowianą kulą.Wysunął się szczegół, że jest tam nazwisko wieśniaka, u któregoojciec leżał przed śmiercią.Dostawszy z kieszeni ów list, trzymała go w ręku.Ciemność nocynie pozwalała czytać ostatnich ojca wyrazów.Ręce opadły.Lecz oto Boża dłoń poczęła z ziemi usuwać grubą nocną zasłonę.Wyłoniły się z oćmyzarysy olch nad wodą, pochyłych w różne strony koron na wyniosłych pniach kształtówdziwnych, niespodzianych jak formy uczuwania w cierpieniu.Te postaci zarysowujące się naniebie przytuliły pomiędzy sobą wzrok.Na chwilę bo wnet wydarł się spomiędzy nich.Daleko, szary brzask oddzielił ziemię od nieba.Miękkie mgły śniadą smugą zamajaczały nadrozdałem rzecznym.Ptaki ozwały się w tej mgle tak harmonijnie, jakby to jej obraz ukazującysię z mroku tymi głosami dał znać o sobie, wyraził barwę i postać swoją.Aagodny, zwilgły wnizinach wiatr ruszył senne gałęzie.Blisko, na rabatach ogrodu, zajaśniały białe kolory.Tabarwa utopiła w sercu żądło wspomnienia i sama stała w oczach jak uwidoczniony, nagiból.Lecz mężne oczy pokonały ją.Musiała wessać w siebie zemstę i stać się tylko sobą.Przeszło.Ciężka senność ogarniała ciało i duszę.Teraz nareszcie można będzie wyspać się po tyluniewczasach we własnym łóżku, które przez tak długą porę obcy zajmował człowiek. Niebędzie już serce drżało od stuknięcia w szybę. Niechże przychodzą i patrzą, niech szukają iwęszą. Nie będzie już trudów szalonych, bieganiny bez końca i niezmiernej, bezsennejtroski. Nie ma już kogo pilnować. Będzie spokój, cisza, porządek. Spać!Salomea wstała z miejsca, żeby wykonać zamiar i iść do siebie.Lecz zamiast tego, pokrótkim wahaniu, ruszyła przejść się ponad rzeką.Rachowała na to, że zanim zdąży zejść kuwodzie, rozwidni się i będzie można w liście ojca przeczytać nazwę wsi i miano wieśniaka, wktórego chacie umarł.Szła wolno drogą w dół, po miękkim piasku, który nocne rosy znaczniezwilżyły okrywając go z wierzchu ciemnym osadem.Pózniej wtargnęła na mokrą trawę i,sama nie wiedząc czemu, szła ku rzece.Przez chwilę zatrzymała się i pobyła w altanieobrośniętej pachnącym winem.Myśli jej były ciche i umiarkowane, zabiegające okołosprawy, co sobie teraz za pieniądze kupić, jakie sprawić rzeczy.Wbijała się w dumę, że jużnie będzie popychadłem na łasce u dalekich krewnych sierotą, do której buziaka zabiera siękażdy przyjezdny jegomość.Pokręcą się i nakonkurują teraz, zanim z którym mówić zechce.Wolno a niepostrzeżenie wzmagał się brzask.Rozbrzmiewał głośniej śpiew ptaszęcy.Widać już było daleko kwieciste, niekoszone łąki, matem rosy spojone.Krople jej wisiały napłatkach i szypułkach, szare jak kulki żywego srebra.Odległy las stał się siny.Nawielobarwnym niebie czerwonego przybywało blasku.Salomea wyszła z altany i udała się kurzece, która wezbrała po brzegi od świętojańskiej powodzi.Wody były mętne, gliniastegokoloru, krętymi wirami pędzące.Zmulały czerwone i żółte kwiaty, w pałąk gięły nawisłebadyle, garnęły prądem pławiny olszowych zarośli, wikle i wierzby.Mokry czad bił stamtąd izapach wzmożony niezliczonego ziela.W głębokiej rannej ciszy Salomea usłyszała naglepogłos.Krótkie dudnienie jak gdyby daleki łoskot bębna.Nasłuchiwała.Kiwnęła głową.Topowóz uwożący księżnę panią i jej syna przejeżdżał daleki most na tejże rzece, w łąkach podlasem.To tupot czterech koni w lejc zaprzężonych i stuk kół karety o okrąglaki mostu.Zadumała się nad tym dzwiękiem.I oto nagle dusza w niej rozdarła się jak postaw sukna, który by ręce biesa we dwie stronytargnęły.Rozpacz nieopisana, uczucie ślepe i głuche, dzikie jak żądza w tygrysie, kiedy sięrzuca na ofiarę, wypadło z niewiadomej kryjówki ducha.Bezmyślne z szaleństwa ciało83pobiegło dokądś brzegiem rzeki, zawrotami jej krętymi, to w prawą, to w lewą stronę.Wpewnej chwili, w jakimś miejscu Salomea zatrzymała się.Patrzyła na burzliwą, zmąconą,rudymi baniami wirującą wodę.Rozmyślała rozmyślała.Coś w niej wzniosło się, wyważyło z jestestwa i dzwignęło żelazne.Roześmiała się głośno.Wydostała z kieszeni sakiewkę księżnej, nabitą złotymi pieniędzmi odsypała ich część nadłoń i z wysoka, z zamachem cisnęła w pędzącą wodę.Woda plusnęła na znak.Salomea wysypała z sakiewki drugą i ostatnią część i wsiała złoto w pędzącą wodę.Woda plusnęła na znak.Ona jedna zrozumiała męczarnię serca.Ona jedna przywtórzyłamu dzwiękiem zrozumiałym.Załatwiwszy się z tymi pieniędzmi, Salomea odeszła z tegomiejsca.Brodziła po wysokich trawach mokrych od rosy.Przypatrywała się kwiatomwybujałym, które zdawały się jakoś litować, a nic poradzić nie mogły [ Pobierz całość w formacie PDF ]