[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdy znów spojrzał w stronę Minga, nagle z ramion towarzyszącego dyrektorowimężczyzny spadł płaszcz, lecz on szedł dalej, jakby tego nie zauważył.Shan bezwiednie wyciągnął przed siebie rękę, aż targnął kajdankami.To był Surya.Ming sprowadził Suryę do więzniów.Być może chciał w ten sposób sprowokować incydent,gdyż prędzej czy pózniej Surya nie zdoła się powstrzymać, zechce podejść do uwięzionychstarych łamów, a wówczas stanie się głuchy na protesty strażników, naruszy strefę śmierci,nie zważając na swoje bezpieczeństwo.Albo może dyrektor zamierzał się w ten sposóbupewnić, że Shan nie będzie się wtrącał.- Ten Ming zachowuje się jak jakiś cholerny oficer polityczny - zrzędził Tan.-Paraduje po całym.- Urwał.Nagle rozległ się nowy dzwięk.Ryk jakiegoś zwierzęcia woddali, pomyślał w pierwszej chwili Shan, ale potem, przycichnąwszy na moment, dzwiękprzybrał na sile, stał się równy, chrapliwy, wibrujący.Większość więzniów znieruchomiała,wpatrując się ze zdumieniem w urwisko, skąd najwyrazniej dobiegał ten odgłos, wzmacnianyprzez skalną ścianę.- Dungchen! - usłyszał Shan okrzyk stojącego czterdzieści kroków dalej Minga.Na zniszczonych twarzach obszarpanych starców pojawiły się uśmiechy.Teraz jużwszyscy przerwali pracę, porzucili narzędzia i taczki.Był to dzwięk długiego, teleskopowegorogu, z rodzaju tych, które po raz ostatni słyszał w wiosce Bumpari, rogów, które wzywaływiernych, dzwięk, którego większość więzniów nie słyszała od dziesiątków lat.- Dungchen! - powtórzył głośno Ming, jakby w nadziei, że podburzy więzniów.Adiutanci Tana lornetowali skalną ścianę.Rogu nie było nigdzie widać, ale naszczycie urwiska znajdowało się wiele ocienionych szczelin, gdzie mógł być ukryty.Rozległy się gwizdki.Połowa rozstawionych wokół pola strażników wbiegła międzywięzniów, wrzeszcząc na nich, klnąc, grożąc im pałkami.Ale im dłużej grał róg, tym mniej uwagi więzniowie zwracali na strażników.- Oddech Buddy! - wykrzyknął jeden ze starszych mężczyzn i Shan przypomniałsobie, że tak właśnie w obozowych opowieściach opisywano głęboki, rezonujący dzwięk tychrogów.Ale w jego uszach brzmiało to jak grzmiący gardłowy śpiew, tak silny, jakbywydawała go góra, jakby rzęziła jej dusza.Jak gdyby przybywał Budda z Gór.- Trzydzieści kroków w tył - sucho rozkazał Tan.Shan nie był jednak pewien, czy to pułkownik wypowiedział ten rozkaz, czy też tylkoto sobie wyobraził.Potem jednak spostrzegł, że jeden z adiutantów Tana biegnie dostrażników, którzy powoli, niechętnie, wycofują się na obrzeże terenu robót.Pułkownik, zpociemniałą twarzą, ruszył wolno skrajem pola, niekiedy ciągnąc Shana, i znów zatrzymał sięprzed ciężarówkami.Shan przyjrzał mu się uważnie i spostrzegł, że na jego twarzy przezrzednącą zasłonę gniewu przebija się chłodne zaciekawienie.Dzwięk rogu urwał się po pięciu minutach.Strażnicy patrzyli gniewnie, jakwięzniowie gromadzą się wolno na środku pola, starcy uśmiechnięci, młodsi otaczająckręgiem swoich starych towarzyszy, jakby zamierzali ich osłonić.Na okolicznych poletkachchłopi przerwali pracę i patrzyli w stronę urwiska.Nagle szczyt wysokiej skalnej ściany zaczął się poruszać.Jeden z więzniów wydałradosny okrzyk.Jakiś oficer krzyknął ostrzegawczo - ale nawet on się nie poruszył, jakwszyscy porażony tym, co zobaczył.Na urwisku ukazał się Budda.Był to jeden z olbrzymichmalowanych sztandarów, szeroki na piętnaście metrów i dwa razy tak długi.Bez wątpienianamalowano go w Zhoce, gdyż miał wszystkie cechy tamtejszych wizerunków bóstw.Wielka, pogodna, uśmiechnięta twarz spoglądała na dolinę niczym błogosławieństwo, jednadłoń trzymała miseczkę jałmużniczą, druga ułożona była w mudrę powoływania ziemi naświadka urzeczywistnienia stanu buddy.Włosy były niebieskie, otoczone zieloną aureolą,oczy żywe, skóra lśniąca od złotej farby.Shan uświadomił sobie nagle, że czytał o tymsztandarze w dzienniku brata Bertrama.Przypomniał sobie krążki i zetlałe liny z jaczej sierścina podziemnej półce, podłużne zagłębienie, w którym zapewne przechowywano malowidło,strzałkę z kości ułożoną przez Lodiego, żeby wskazać Liyi to miejsce, słowa potężnegopasterza o ludziach, którzy wynosili coś z Zhoki w noc po śmierci Lodiego.Był to sztandarrozwijany w świąteczne dni z centralnej wieży gompy.Budda z Gór.Więzniowie zaczęli siadać na ziemi w pozycji lotosu.Jedni głośno recytowalimodlitwy dziękczynne, inni stali jak sparaliżowani radością, ze łzami spływającymi pouśmiechniętych twarzach.Shan uświadomił sobie, że słyszy odgłos uruchamianego silnika, iodwrócił się w samą porę, by ujrzeć, że Ming odjeżdża na pełnym gazie.Strażnicy wyciągnęli pałki.Większość patrzyła wyczekująco na Tana, kilku śledziłowzrokiem Suryę, który, z twarzą uniesioną ku Buddzie z Gór, szedł ku więzniom.Adiutancipodbiegli do Tana, wskazując coś w dolinie.Przez pola, z motykami i grabiami w rękach,biegli rolnicy.Z nielicznych widocznych domów wysypywały się dzieci.Wszyscy pędzili wstronę sztandaru Buddy.Jeden z adiutantów gorączkowo wskazywał Tanowi platformę ciężarówki.Tanspojrzał na oficera, lecz zignorował jego niemą prośbę, żeby się przesunął, Shan uświadomiłsobie, że pułkownik stanął dokładnie na linii strzału ukrytego pod plandeką karabinumaszynowego.Tan uniósł głowę i bez słowa wpatrywał się w sztandar.- Mnich! - krzyknął adiutant, wskazując szczyt urwiska nad sztandarem.Ukazała siętam postać w bordowej szacie.Nawet z tej odległości Shan bez trudu rozpoznał Genduna,który od samego początku to właśnie miał na myśli, mówiąc o oswobodzeniu więzniów.- Trudno poznać z tak daleka - stwierdził Tan, przyjrzawszy się Gendunowi.- Myślę,że to koza.Gdy adiutant sięgnął po lornetkę, drugi, starszy oficer położył mu dłoń na ręce.- Pułkownik powiedział, że to koza - upomniał go.- Możemy wezwać helikopter - podsunął pierwszy adiutant.- Przestrzelić liny,wysadzić desant na szczycie.Shan nagle poczuł na sobie wzrok Tana.Pułkownik patrzył na niego z tą samąobojętnością, z którą wcześniej przyglądał się Buddzie.Przez chwilę wpatrywał się badawczow oczy Shana, wreszcie westchnął i odwrócił się do swoich oficerów.- Wszystkie helikoptery są zajęte - oświadczył im.- To - dodał, wskazując olbrzymimalowany sztandar - jest ćwiczenie zorganizowane przez dyrektora Minga.Pracownicymuzeum wietrzą stary zabytek.Powiedzcie ludziom, że zareagowali właściwie na tęzaaranżowaną sytuację.- Jego twarz stwardniała i wywarknął kilka rozkazów.Ukryciżołnierze wybiegli zza skał oraz zarośli i wraz z innymi wspięli się na ciężarówkę, któraruszyła z rykiem i odjechała na północ.Na polu pozostał jedynie starszy adiutant Tana istrażnicy więzienni.- Więzniowie harowali w tym tygodniu wyjątkowo ciężko - rzucił szorstko Tan.- Jeślinadal mają wydajnie pracować w służbie narodu, potrzebują godzinnej przerwy.Rozkazuję,żeby przerwali pracę.- Nie rozkuł Shana, ale podał mu swoją lornetkę.Przez jej szkła Shanwyraznie dostrzegł rysy lamy na szczycie urwiska.Obok Genduna stała Fiona, w odświętnejsukni, otaczając ramieniem Dawę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Gdy znów spojrzał w stronę Minga, nagle z ramion towarzyszącego dyrektorowimężczyzny spadł płaszcz, lecz on szedł dalej, jakby tego nie zauważył.Shan bezwiednie wyciągnął przed siebie rękę, aż targnął kajdankami.To był Surya.Ming sprowadził Suryę do więzniów.Być może chciał w ten sposób sprowokować incydent,gdyż prędzej czy pózniej Surya nie zdoła się powstrzymać, zechce podejść do uwięzionychstarych łamów, a wówczas stanie się głuchy na protesty strażników, naruszy strefę śmierci,nie zważając na swoje bezpieczeństwo.Albo może dyrektor zamierzał się w ten sposóbupewnić, że Shan nie będzie się wtrącał.- Ten Ming zachowuje się jak jakiś cholerny oficer polityczny - zrzędził Tan.-Paraduje po całym.- Urwał.Nagle rozległ się nowy dzwięk.Ryk jakiegoś zwierzęcia woddali, pomyślał w pierwszej chwili Shan, ale potem, przycichnąwszy na moment, dzwiękprzybrał na sile, stał się równy, chrapliwy, wibrujący.Większość więzniów znieruchomiała,wpatrując się ze zdumieniem w urwisko, skąd najwyrazniej dobiegał ten odgłos, wzmacnianyprzez skalną ścianę.- Dungchen! - usłyszał Shan okrzyk stojącego czterdzieści kroków dalej Minga.Na zniszczonych twarzach obszarpanych starców pojawiły się uśmiechy.Teraz jużwszyscy przerwali pracę, porzucili narzędzia i taczki.Był to dzwięk długiego, teleskopowegorogu, z rodzaju tych, które po raz ostatni słyszał w wiosce Bumpari, rogów, które wzywaływiernych, dzwięk, którego większość więzniów nie słyszała od dziesiątków lat.- Dungchen! - powtórzył głośno Ming, jakby w nadziei, że podburzy więzniów.Adiutanci Tana lornetowali skalną ścianę.Rogu nie było nigdzie widać, ale naszczycie urwiska znajdowało się wiele ocienionych szczelin, gdzie mógł być ukryty.Rozległy się gwizdki.Połowa rozstawionych wokół pola strażników wbiegła międzywięzniów, wrzeszcząc na nich, klnąc, grożąc im pałkami.Ale im dłużej grał róg, tym mniej uwagi więzniowie zwracali na strażników.- Oddech Buddy! - wykrzyknął jeden ze starszych mężczyzn i Shan przypomniałsobie, że tak właśnie w obozowych opowieściach opisywano głęboki, rezonujący dzwięk tychrogów.Ale w jego uszach brzmiało to jak grzmiący gardłowy śpiew, tak silny, jakbywydawała go góra, jakby rzęziła jej dusza.Jak gdyby przybywał Budda z Gór.- Trzydzieści kroków w tył - sucho rozkazał Tan.Shan nie był jednak pewien, czy to pułkownik wypowiedział ten rozkaz, czy też tylkoto sobie wyobraził.Potem jednak spostrzegł, że jeden z adiutantów Tana biegnie dostrażników, którzy powoli, niechętnie, wycofują się na obrzeże terenu robót.Pułkownik, zpociemniałą twarzą, ruszył wolno skrajem pola, niekiedy ciągnąc Shana, i znów zatrzymał sięprzed ciężarówkami.Shan przyjrzał mu się uważnie i spostrzegł, że na jego twarzy przezrzednącą zasłonę gniewu przebija się chłodne zaciekawienie.Dzwięk rogu urwał się po pięciu minutach.Strażnicy patrzyli gniewnie, jakwięzniowie gromadzą się wolno na środku pola, starcy uśmiechnięci, młodsi otaczająckręgiem swoich starych towarzyszy, jakby zamierzali ich osłonić.Na okolicznych poletkachchłopi przerwali pracę i patrzyli w stronę urwiska.Nagle szczyt wysokiej skalnej ściany zaczął się poruszać.Jeden z więzniów wydałradosny okrzyk.Jakiś oficer krzyknął ostrzegawczo - ale nawet on się nie poruszył, jakwszyscy porażony tym, co zobaczył.Na urwisku ukazał się Budda.Był to jeden z olbrzymichmalowanych sztandarów, szeroki na piętnaście metrów i dwa razy tak długi.Bez wątpienianamalowano go w Zhoce, gdyż miał wszystkie cechy tamtejszych wizerunków bóstw.Wielka, pogodna, uśmiechnięta twarz spoglądała na dolinę niczym błogosławieństwo, jednadłoń trzymała miseczkę jałmużniczą, druga ułożona była w mudrę powoływania ziemi naświadka urzeczywistnienia stanu buddy.Włosy były niebieskie, otoczone zieloną aureolą,oczy żywe, skóra lśniąca od złotej farby.Shan uświadomił sobie nagle, że czytał o tymsztandarze w dzienniku brata Bertrama.Przypomniał sobie krążki i zetlałe liny z jaczej sierścina podziemnej półce, podłużne zagłębienie, w którym zapewne przechowywano malowidło,strzałkę z kości ułożoną przez Lodiego, żeby wskazać Liyi to miejsce, słowa potężnegopasterza o ludziach, którzy wynosili coś z Zhoki w noc po śmierci Lodiego.Był to sztandarrozwijany w świąteczne dni z centralnej wieży gompy.Budda z Gór.Więzniowie zaczęli siadać na ziemi w pozycji lotosu.Jedni głośno recytowalimodlitwy dziękczynne, inni stali jak sparaliżowani radością, ze łzami spływającymi pouśmiechniętych twarzach.Shan uświadomił sobie, że słyszy odgłos uruchamianego silnika, iodwrócił się w samą porę, by ujrzeć, że Ming odjeżdża na pełnym gazie.Strażnicy wyciągnęli pałki.Większość patrzyła wyczekująco na Tana, kilku śledziłowzrokiem Suryę, który, z twarzą uniesioną ku Buddzie z Gór, szedł ku więzniom.Adiutancipodbiegli do Tana, wskazując coś w dolinie.Przez pola, z motykami i grabiami w rękach,biegli rolnicy.Z nielicznych widocznych domów wysypywały się dzieci.Wszyscy pędzili wstronę sztandaru Buddy.Jeden z adiutantów gorączkowo wskazywał Tanowi platformę ciężarówki.Tanspojrzał na oficera, lecz zignorował jego niemą prośbę, żeby się przesunął, Shan uświadomiłsobie, że pułkownik stanął dokładnie na linii strzału ukrytego pod plandeką karabinumaszynowego.Tan uniósł głowę i bez słowa wpatrywał się w sztandar.- Mnich! - krzyknął adiutant, wskazując szczyt urwiska nad sztandarem.Ukazała siętam postać w bordowej szacie.Nawet z tej odległości Shan bez trudu rozpoznał Genduna,który od samego początku to właśnie miał na myśli, mówiąc o oswobodzeniu więzniów.- Trudno poznać z tak daleka - stwierdził Tan, przyjrzawszy się Gendunowi.- Myślę,że to koza.Gdy adiutant sięgnął po lornetkę, drugi, starszy oficer położył mu dłoń na ręce.- Pułkownik powiedział, że to koza - upomniał go.- Możemy wezwać helikopter - podsunął pierwszy adiutant.- Przestrzelić liny,wysadzić desant na szczycie.Shan nagle poczuł na sobie wzrok Tana.Pułkownik patrzył na niego z tą samąobojętnością, z którą wcześniej przyglądał się Buddzie.Przez chwilę wpatrywał się badawczow oczy Shana, wreszcie westchnął i odwrócił się do swoich oficerów.- Wszystkie helikoptery są zajęte - oświadczył im.- To - dodał, wskazując olbrzymimalowany sztandar - jest ćwiczenie zorganizowane przez dyrektora Minga.Pracownicymuzeum wietrzą stary zabytek.Powiedzcie ludziom, że zareagowali właściwie na tęzaaranżowaną sytuację.- Jego twarz stwardniała i wywarknął kilka rozkazów.Ukryciżołnierze wybiegli zza skał oraz zarośli i wraz z innymi wspięli się na ciężarówkę, któraruszyła z rykiem i odjechała na północ.Na polu pozostał jedynie starszy adiutant Tana istrażnicy więzienni.- Więzniowie harowali w tym tygodniu wyjątkowo ciężko - rzucił szorstko Tan.- Jeślinadal mają wydajnie pracować w służbie narodu, potrzebują godzinnej przerwy.Rozkazuję,żeby przerwali pracę.- Nie rozkuł Shana, ale podał mu swoją lornetkę.Przez jej szkła Shanwyraznie dostrzegł rysy lamy na szczycie urwiska.Obok Genduna stała Fiona, w odświętnejsukni, otaczając ramieniem Dawę [ Pobierz całość w formacie PDF ]