[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nawet cienia ulgi.Żadnego podniecenia.Poczułam natomiast ciężar w piersi -myślę, że to był smutek.Przez dwanaście lat Centrum było mi domem, więzieniem, kokonem.Przyzwyczajenie tworzy więzy, których nie da się zerwać bez dotkliwych skutków.Wysprzątałam pokój, poskładałam pościel, zebrałam swoje ostatnie rzeczy.Następnieposzłam się pożegnać z opiekunami i nauczycielami, którzy sprawowali nade mną opiekęprzez te wszystkie lata.Potraktowałam to formalnie, „do widzenia i dziękuję” - nikogo niebędę żałowała z wyjątkiem Takana.Z nim było zupełnie inaczej: dwanaście lat codziennegopoklepywania jednak nas do siebie zbliżyło.- Do widzenia, panie Takano.- Do widzenia, chudzino.- Zakaszlał dwa, trzy razy, po czym zapytał: - Pozwolisz,że jeszcze raz to powiem?Z uśmiechem kiwnęłam głową.- Do widzenia, chudzino.I niech ci się wiedzie.- Muszę panu coś wyznać: pod koniec prawie wcale nie budził pan we mnie wstrętu.- Och, chudzino, nie mogłaś mi sprawić większej przyjemności!Wiedziałam, że mówi szczerze.Później po raz ostatni udałam się na dach.Wiało akurat jak wszyscy diabli, głowęchciało urwać.Nie wiem, czy wiatr przegnał smutek, czy po prostu wystarczyło, żespojrzałam na horyzont.Miałam osiemnaście lat, nareszcie stąd wychodziłam i dokładniewiedziałam, gdzie się udać: 124° est.Ex libris veritas.Pośród chmur przemykającychwysoko nad potężnymi wieżowcami biblioteki rysował się wyraźnie uśmiech mojej matki.Pod wieczór przyjechała wahadłówka, by zawieźć mnie pod mój blok.W mieszkaniubyły już meble i wszystko inne ustawione według moich wskazówek, na balkonie kwiaty -dwie długie, głębokie donice z paprociami o trwałym listowiu, które wybrałam oficjalnie zewzględu na ich dekoracyjność.W szafce łazienkowej niczego nie brakowało, był nawet nowy Sensor, któryotrzymałam od Ministerstwa Zdrowia z okazji osiemnastych urodzin.W lodówce znajdowałosię jedzenie na dwa dni, nowe ubrania starannie poukładano w garderobie, następnego dniabyłam umówiona na pierwsze spotkanie z panem Coplandem, dyrektorem działu cyfryzacjiWielkiej Biblioteki.Moje nowe życie zostało w pełni przygotowane.Reszta dnia zeszła mi na rozmieszczaniu rzeczy, które ze sobą przywiozłam:grammabooka, słownika, kalejdoskopu, pióra, busoli oraz ryzy papieru i butelki atramentu,których opakowania dotąd były nietknięte.I jedwabnego szalika pana Kauffmanna, który dyskretnie schowałam w komodzie podstosikiem Tshirtów.Około dziewiętnastej wpadł Fernand, przynosząc Paszę i wszystko co trzeba:zaświadczenie o adopcji, książeczkę zdrowia, kuwetę.Dodał trzy konserwy z kocimpasztetem.- Zostawię ci je.Na co mi one teraz?Wzięłam puszki.Ręce lekko mi drżały.- Na pewno sobie poradzisz?- Nie martw się o mnie.Zgrywałam się.W gruncie rzeczy miałam duszę na ramieniu, lecz za nic w świeciebym się do tego nie przyznała.- No to pójdę już.Przemknęło mi przez głowę, żeby zatrzymać go chwilę pod jakimś pretekstem.Zarazjednak wzięłam się w garść.Słyszałam, jak Pasza wierci się w koszyku.Przycisnęłamkonserwy z jedzeniem.Nadeszła pora.- Do zobaczenia, Fernand.- Do zobaczenia, Lilu.- Życz mi powodzenia.Uśmiechnął się.- Powodzenia, Lilu K.Teraz ja się uśmiechnęłam, po czym zamknęłam drzwi, jak przewraca się kartkę.Wielka BibliotekaWahadłówka miała przyjechać po mnie piętnaście po ósmej.Spotkanie miałam odziewiątej.Ubrałam się starannie według wskazówek Fernanda: czarna garsonka i szaro-beżowy płaszcz, wszystko nie przyciągające spojrzeń.Mimo to banalny strój wydawał mi sięrównie nie na miejscu jak najbardziej egzotyczne przebranie.Pierwszy raz ubrałam się pocywilnemu.O ósmej czterdzieści trzy wysiadłam z wahadłówki pod Wielką Biblioteką.Bramęprzekroczyłam trzy minuty później.Nie wiem, dlaczego ci podaję te szczegóły.Pewnie chcęprzez to powiedzieć, że czerpałam otuchę z cyfr wyświetlających mi się na zegarku - cyfryzawsze działały na mnie uspokajająco.U wejścia okazałam automatowi dokumenty - Lila K czarno na białym, ciągle niemogłam w to uwierzyć - następnie przeszłam przez detektor i skierowałam się ku recepcji.Na mój widok recepcjonistka lekko drgnęła, lecz zaraz się opanowała.Zastanowiłamsię, co ze mną nie w porządku w wyglądzie albo w zachowaniu, jaki błąd popełniłam, aleniczego nie znalazłam.Kobieta nadal badawczo na mnie patrzyła, lekko mrużąc oczy,blondynka o ładnie zarysowanych ustach podkreślonych jednym pociągnięciem szminkibarwy koralowej.Zwróciłam uwagę na jej kości policzkowe, zbyt wystające, by byłynaturalne - słowo daję, niektórzy chirurdzy naprawdę przesadzają.- Dzień dobry, nazywam się Lila K.Jestem umówiona z panem Coplandem.Zerknęła do wydruku, kiwnęła głową.- Proszę iść głównym korytarzem, skręcić w drugi po prawej.Dalej windą D nasiedemdziesiąte piąte piętro.Uprzedzę pana Coplanda, że pani jest.- Dziękuję.- Nie ma za co - odparła z uśmiechem, który sprawił, że kości policzkowe podjechałyjej nieprzyzwoicie wysoko, a z oczu zrobiły się dwie ostre niebieskie szparki.Odwróciłam sięskrępowana i pospieszyłam we wskazanym kierunku.Skręcając w korytarz po prawej,zerknęłam w stronę recepcji: kobieta ciągle za mną patrzyła.Pan Copland czekał na mnie w drzwiach gabinetu.Zobaczywszy mnie, drgnąłnieznacznie, tak jak tamta kobieta w recepcji.Przeszło mi przez myśl pytanie, czy to zzaskoczenia, czy z niechęci.Po zastanowieniu uznałam, że jedno nie wyklucza drugiego.Dladodania sobie odwagi zerknęłam na zegarek: punktualnie dziewiąta.Moim zdaniem przyjściena spotkanie co do minuty to powód do zadowolenia.Tym razem jednak to nie wystarczyło,aby mnie uspokoić.- Witam panią.Zapraszam - powiedział pan Copland.Uścisnęliśmy sobie ręce.Jakoś to zniosłam - wiedziałam, że tak trzeba i że nierazjeszcze będę musiała się poddawać temu wstrętnemu, niehigienicznemu rytuałowi.Coplandudał, że nie zauważył, jak wilgotną mam dłoń.Poprosił, żebym usiadła, sam także zająłmiejsce.Przez moment myślałam, że ponad moje siły będzie takie spotkanie sam na sam, okow oko z obcym człowiekiem.Przez moment słabości i wielkiej samotności.Na szczęściedzieliło nas biurko.- Miło panią u nas widzieć - rzekł ciepło Copland.- Wie pani, Fernand Jublin dużo mi o pani mówił.- Nie wiedziałam.Nie śmiałam zapytać, co właściwie Fernand mu powiedział.Tak czy owak Centrumjuż mu dostarczyło pełne dossier wraz z kompletną historią mojego grammabooka - cooznaczało, że niemało o mnie wie.- Uznałem, że dobrze będzie zaprosić panią na to spotkanie, by z grubsza wyjaśnić, naczym ma polegać pani praca, a przy okazji pozna pani bliżej teren działania.- To bardzo uprzejme.- Jak pewnie już pan Jublin powiedział, otrzyma pani stanowisko w dziale cyfryzacjidokumentów papierowych, głównie gazet.Pani zadaniem będzie skanowanie dokumentów zzastosowaniem różnych poziomów kodowania i z wprowadzaniem sygnatur.To dość prostezajęcie, chociaż wymaga staranności.Stanowisko na poziomie E.Nie wymaga się inicjatywy,pracownik nie ponosi żadnej odpowiedzialności prócz tej, która dotyczy dokładności wwykonywaniu zleconego zadania.- To mi odpowiada.Copland udał, że zagląda do grammabooka stojącego na biurku.- Mam tu wiadomość od Fernanda Jublina, który zauważa, że jego zdaniem ta posadajest znacznie poniżej pani możliwości [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkasanepid.xlx.pl