[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niech sobie prawi i myśli, co chce! ja swoje robić dalej będę. A ja prawić swoje rzekł stary. I słowo śmiałe zda się na coś,gdy ręki podnieść siły nie dozwalają.Westchnął i łagodniejszym się tonem zapytał. Cóż! gniew za owego chłopca, którego i po ludzku, i pochrześcijańsku wychowaliście, a uczyniliście rozumnie! Ten i tegozrozumieć nie chce.Rozśmial, się szydersko. Jeszcze na biedę mi się rozchorował! rzekł Bernard. Wyzdrowieje! odparł obojętnie stary. W tym wieku chorobaniestraszna.Dorastać musi właśnie.Krew zburzona; potrzeba go nakoń wsadzić i dać mu się wyhasać. Mówi ojciec Szpitalnik, że już na konia nie siędzie smutniedodał Bernard. Dać go komturowi któremu, aby trochę więcej miał swobody zamruczał stary. O wszystkim tym już myślałem dołożył Bernard radziłemtak samo.I nie dokończył.Stary nie przywiązywał wielkiej wagi do choroby.Sam tyle przetrwawszy zwycięsko, a uchowawszy życie, nie mógłpojąć tego, by lada choroba grozną się stała.Pilniej mu było gderać i żalić się na to, co go otaczało.Bernardsłuchał go więcej przez poszanowanie, niż gorycz jego podzielając;dał mu się wynurzyć, dał odboleć; a gdy Kurt ruszył się wstać, bo mutu zimno być poczynało, ujął go pod rękę i korytarzami do izby jegoodprowadził.Cicho już było w murach dokoła, godzina spoczynku nadchodziła,rycerze biali układali się do snu; czeladz tylko snuła się jeszcze.Bernard, zamiast powrócić do mieszkania, po krótkim namyślewyszedł z zamku w podwórze i ku Dolnemu, w którym szpital sięznajdował, podążył.Tu było mieszkanie Wielkiego Szpitalnika i pomocników jego aBernard wiedział, że nie tylko o tej godzinie, ale niemal przez noc całągorliwy a żwawy staruszek Sylwester nie kładł się na spoczynek.Nie odgadł nikt nigdy chwili, w której on spał lub się miał obudzić.Wedle starej reguły Zakonu kładł się odziany, często siadał tylko sięzdrzemnąć i gdy służba sądziła, że zasypiał, zjawiał się z lampą wręku przy łożu chorych lub tam, gdzie stróże ich czuwać byli powinni.Wybór Sylwestra na to jedyne w Zakonie dostojeństwo, które byłopowierzane ludziom nie obowiązanym ani się ze swych czynnościtłumaczyć, ani zdawać z grosza rachunku, był tak szczęśliwym, takjednozgodnym, tak usprawiedliwionym, iż nawet ci, co mu zazdrościliwielkiej swobody, jakiej używał, szemrać przeciwko niemu nie śmieli.Było to uosobione miłosierdzie chrześcijańskie.Widok cierpieńludzkich zmiękczał mu serce i czynił go nieograniczeniewyrozumiałym, a łagodnym; a że człowiek bolejąc łacniej sięodkrywał, jakim jest, znał Sylwester ludzi lepiej niż kto inny.A znającich nie oburzał się na nich, ale litował się nad nimi.Bernard, choć w wielu rzeczach różnił się ze Szpitalikiem, szanowałgo jak inni.Cudem prawie zastał starego w izdebce, która woniała jakimiśwschodnimi balsamami, a zarzucona była mnóstwem gratów, sukni,płócien, garnuszków i butelek.Sylwester spoczywał; lecz cichutki chód Bernarda obudził go porwał się zaraz na nogi.Nawykły do snu przerywanego nie potrzebował odzyskiwać pamięci;potarł ręką po twarzy i ślady spoczynku z niej zniknęły. Naprzykrzam się wam? nieprawdaż? rzekł wchodząc Bernard lecz przebaczcie! niepokój mnie nęka o to chłopię.Szpitalnik ręce rozpostarł, dając do zrozumienia, iż nic pocieszającegopowiedzieć mu nie może. Niegorzej mu? zapytał Bernard. I nielepiej szepnął stary.Przybyły badał zachmurzoną twarz gospodarza. Nielepiej! nie! powtórzył Sylwester. Wczoraj jeszcze niebyłem pewny choroby: czy ze krwi przyszła, czy z ducha? bo sądwojakie.Dziś mi się zdaje, iż nie omylę się mówiąc, że chorobą jestjakaś tęsknica. Za czym? podchwycił ciekawie Bernard. Odgadnąć trudno rzekł Szpitalnik młodość, wiecie, ananieodgadnione tajemnice.Mówią we Francji, że gdy młode wina sięburzą, stare w beczkach im wtórują; że gdy kwiat na wiciach sięotwiera, sok wyciśnięty z jagód z tęsknicy wre w kadziach.Urwał nagle [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Niech sobie prawi i myśli, co chce! ja swoje robić dalej będę. A ja prawić swoje rzekł stary. I słowo śmiałe zda się na coś,gdy ręki podnieść siły nie dozwalają.Westchnął i łagodniejszym się tonem zapytał. Cóż! gniew za owego chłopca, którego i po ludzku, i pochrześcijańsku wychowaliście, a uczyniliście rozumnie! Ten i tegozrozumieć nie chce.Rozśmial, się szydersko. Jeszcze na biedę mi się rozchorował! rzekł Bernard. Wyzdrowieje! odparł obojętnie stary. W tym wieku chorobaniestraszna.Dorastać musi właśnie.Krew zburzona; potrzeba go nakoń wsadzić i dać mu się wyhasać. Mówi ojciec Szpitalnik, że już na konia nie siędzie smutniedodał Bernard. Dać go komturowi któremu, aby trochę więcej miał swobody zamruczał stary. O wszystkim tym już myślałem dołożył Bernard radziłemtak samo.I nie dokończył.Stary nie przywiązywał wielkiej wagi do choroby.Sam tyle przetrwawszy zwycięsko, a uchowawszy życie, nie mógłpojąć tego, by lada choroba grozną się stała.Pilniej mu było gderać i żalić się na to, co go otaczało.Bernardsłuchał go więcej przez poszanowanie, niż gorycz jego podzielając;dał mu się wynurzyć, dał odboleć; a gdy Kurt ruszył się wstać, bo mutu zimno być poczynało, ujął go pod rękę i korytarzami do izby jegoodprowadził.Cicho już było w murach dokoła, godzina spoczynku nadchodziła,rycerze biali układali się do snu; czeladz tylko snuła się jeszcze.Bernard, zamiast powrócić do mieszkania, po krótkim namyślewyszedł z zamku w podwórze i ku Dolnemu, w którym szpital sięznajdował, podążył.Tu było mieszkanie Wielkiego Szpitalnika i pomocników jego aBernard wiedział, że nie tylko o tej godzinie, ale niemal przez noc całągorliwy a żwawy staruszek Sylwester nie kładł się na spoczynek.Nie odgadł nikt nigdy chwili, w której on spał lub się miał obudzić.Wedle starej reguły Zakonu kładł się odziany, często siadał tylko sięzdrzemnąć i gdy służba sądziła, że zasypiał, zjawiał się z lampą wręku przy łożu chorych lub tam, gdzie stróże ich czuwać byli powinni.Wybór Sylwestra na to jedyne w Zakonie dostojeństwo, które byłopowierzane ludziom nie obowiązanym ani się ze swych czynnościtłumaczyć, ani zdawać z grosza rachunku, był tak szczęśliwym, takjednozgodnym, tak usprawiedliwionym, iż nawet ci, co mu zazdrościliwielkiej swobody, jakiej używał, szemrać przeciwko niemu nie śmieli.Było to uosobione miłosierdzie chrześcijańskie.Widok cierpieńludzkich zmiękczał mu serce i czynił go nieograniczeniewyrozumiałym, a łagodnym; a że człowiek bolejąc łacniej sięodkrywał, jakim jest, znał Sylwester ludzi lepiej niż kto inny.A znającich nie oburzał się na nich, ale litował się nad nimi.Bernard, choć w wielu rzeczach różnił się ze Szpitalikiem, szanowałgo jak inni.Cudem prawie zastał starego w izdebce, która woniała jakimiśwschodnimi balsamami, a zarzucona była mnóstwem gratów, sukni,płócien, garnuszków i butelek.Sylwester spoczywał; lecz cichutki chód Bernarda obudził go porwał się zaraz na nogi.Nawykły do snu przerywanego nie potrzebował odzyskiwać pamięci;potarł ręką po twarzy i ślady spoczynku z niej zniknęły. Naprzykrzam się wam? nieprawdaż? rzekł wchodząc Bernard lecz przebaczcie! niepokój mnie nęka o to chłopię.Szpitalnik ręce rozpostarł, dając do zrozumienia, iż nic pocieszającegopowiedzieć mu nie może. Niegorzej mu? zapytał Bernard. I nielepiej szepnął stary.Przybyły badał zachmurzoną twarz gospodarza. Nielepiej! nie! powtórzył Sylwester. Wczoraj jeszcze niebyłem pewny choroby: czy ze krwi przyszła, czy z ducha? bo sądwojakie.Dziś mi się zdaje, iż nie omylę się mówiąc, że chorobą jestjakaś tęsknica. Za czym? podchwycił ciekawie Bernard. Odgadnąć trudno rzekł Szpitalnik młodość, wiecie, ananieodgadnione tajemnice.Mówią we Francji, że gdy młode wina sięburzą, stare w beczkach im wtórują; że gdy kwiat na wiciach sięotwiera, sok wyciśnięty z jagód z tęsknicy wre w kadziach.Urwał nagle [ Pobierz całość w formacie PDF ]