[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie chcąc się dać zawstydzić, wszedłem i ja wraz z resztą ludzi.A pantera jakby tylkoczekała na to postanowiła załatwić z nami swoje porachunki.W najzupełniejnieoczekiwanym miejscu wypadła z gęstwiny, śmignęła niby piorun, przewróciła stojącegona jej drodze człowieka w ciągu ułamka sekundy rozdarła mu klatkę piersiową tak, żenieszczęśnik zmarł w parę sekund pózniej z upływu krwi runęła na stłoczoną gromadęludzi i powaliła dwóch dalszych szikarów kalecząc ich poważnie.Zanim zdołałem sięgnąćpo karabin, wymknęła się przez wąski otwór w sieciach, przez który wchodziliśmy.Moi drodzy, zabiłem dwanaście tygrysów niektóre z zasadzki, inne na polowaniuz nagonką i nigdy nie byłem świadkiem żadnego wypadku.A tu podczas jednegopolowania jedna czarna pantera zabiła mi dwóch ludzi, dwóch dalszych zaś poraniła takciężko, że nigdy już pózniej nie mogli wyruszyć na łowy.Ten wypadek nauczył mnierespektu dla czarnej pantery.którą tu nasi dzielni chłopcy powiesili na gałęzi jak gdybynigdy nic!XXIIIW OBLICZU NIEPRZYJACIELAOd miejsca zakotwiczenia Tanah do Singapuru odległość wynosiła zaledwiedwadzieścia jeden mil przy sprzyjającym wietrze barka mogła ją przebyć w niecałe dwiegodziny.Brent jednakże nie miał zamiaru docierać barką do samego celu, lub próbowaćwedrzeć się nią w głąb dobrze strzeżonego portu wojennego.Impreza taka była zbytniebezpieczna, a rezultat mocno wątpliwy.Brent w całej swej grze chciał mieć wszelkiemożliwe atuty w ręku, dlatego też czekał cierpliwie, aż nadejdzie okres takiej pogody, jakabędzie sprzyjała wykonaniu zadania.Wreszcie w drugiej połowie pazdziernika doczekał się:piękne, jasne dni skończyły się, wystąpiły drobne, przelotne deszcze, wiejący dotąd staleod wschodu wiatr znikł zupełnie.Pułkownik wiedział, że lada dzień nadejdzie oczekiwana zmiana pogody nie omylił sięw rachubach.Już w dwa dni pózniej małe, chwilowe deszcze zmieniły się w gwałtowne,tropikalne ulewy, które ustawały tylko na krótko i wracały znowu w równie gwałtownejpostaci. Mchem i pleśnią tu obrośniemy! narzekał Harry, gdy pora deszczowa rozpoczęła sięna dobre. Nie będziemy mieli czasu, Harry, zmienimy miejsce pobytu zażartował pułkowniksłysząc jego narzekania.Na te słowa błysk radości rozjaśnił oczy Harrego.Dwa dni deszcz lał już bez przerwy, gdy naraz od malajskich brzegów zerwał się wiatr.Na ten właśnie moment czekał Brent.Gdy dnia tego załoga zjadła przesiąknięty deszczemi prawie zimny obiad, ponieważ deszcz nieustannie zalewał im ogień, Brent kazał zwijać obózi ładować wszystko na barkę.Przedtem jeszcze pod biegłym pędzlem Harrego łódz po raztrzeci zmieniła nazwę i port macierzysty.Nazywała się teraz Bedavang Harry mruczał,że nazwa jest stanowczo za długa a pochodziła z Makasaru na wyspie Celebes.Płynęłapod flagą tamtejszej firmy eksportowej Ramon Pereira & Co. Wątpię bardzo, czy wiele nam ta wspaniała dekoracja pomoże, jak przyjdzie codo czego!.Ta stara łajba zbyt dobrze już jest znana na tych morzach.Ale jako dziełosztuki. owszem, wcale nienajgorsze! twierdził Harry z dumą wpatrując się w własnearcydzieło, którego nikt nie chciał pochwalić.Wypłynęli póznym popołudniem; nisko wiszące, brzemienne deszczem chmury ledwieprzepuszczały resztki dziennego światła.White zręcznie wyminął mielizny przy wyspieWielki Tekong, potem na rozkaz Brenta zwrócił łódz na południowy wschód. Niech się pan trzyma w zasięgu widoczności latarni morskich na wyspie singapurskiej polecił mu pułkownik. Nie będzie ich co prawda zbyt wiele, na całym wybrzeżuwschodnim są wszystkiego dwa małe porty: Bedok i Siglap.Barka schwyciła wiatr z prawego boku i szybko popłynęła w deszcz i zmrok.Na pokładzie panowało olbrzymie podniecenie; budziła je świadomość, że zbliża siędecydujący moment.Zaczęły się gorączkowe dysputy na temat: jak dalej potoczą się faktyi czy Brent ma zamiar wpłynąć barką do portu w Singapurze.A ich dowódca tymczasem stałna dziobie barki i przez nocną lornetę wpatrywał się w morze.Deszcz zmniejszył się trochę,ale padał nieustannie. Człowiek już nie wie, czy w łodzi siedzi, czy też pływa w morzu mruczał smętnieHarry, wielbiciel pięknej słonecznej pogody.Inni członkowie załogi nie przejmowali się zbytnio słotą przekładali wyraznieodsłonięty dziób barki nad rufę, gdzie rozciągnięta była ochronna nieprzemakalna płachta.W godzinę po wypłynięciu zauważyli małą latarnię morską wyznaczającą mieliznybedongskie, w pół godziny pózniej pokazały się światła Siglapu.Brent spojrzawszyna zegarek uśmiechnął się zadowolony na razie wszystko układało się zgodnie z planem.Wprawdzie szybkość barki nie była tak znaczna, jak pragnął, bowiem płynęli wiatrembocznym, ale za to pochmurny dzień pozwolił wypłynąć dużo wcześniej, co w sumie dałojeszcze spory luz w czasie.Dotąd nie było także żadnego niemiłego spotkania.Wprawdziedwukrotnie zauważyli światła pozycyjne jakichś statków, zawsze jednak w odległości półmili, a ponieważ płynęli bez świateł był nawet zakaz palenia papierosów więc też nikt z tych statków nie mógł ich dostrzec.Zwiatła Siglapu zniknęły za łukiemwybrzeża, barka płynęła znowu w absolutnych ciemnościach.Mimo to Brent nieustannieobserwował morze, chociaż nawet przez lornetę nocną niełatwo mu było dostrzec linięhoryzontu.Odetchnął zadowolony, gdy wreszcie w kwadrans pózniej zauważył dwa małeświatełka, leżące pozornie tuż obok siebie.Prawe to latarnia morska pod fortem Canninga,lewe oznaczało przylądek Selintar, oba razem zaś wytyczały znaczną część rozległejsingapurskiej redy.Zwiatła rosły powoli i oddalały się od siebie.Zanim jeszcze Brent dałWhite owi następne instrukcje, załoga zrozumiała, że ostateczny cel barki jest już blisko.Barka zaczęła manewrować pod wiatr: musiała płynąć dokładnie na zachód tak życzyłsobie pułkownik.Praca przy mokrych żaglach w ciemnościach wcale nie była łatwa aniprosta, lecz obaj marynarze, którym ją White powierzył, wykonywali ją sumiennie i bezszemrania.Wszyscy czuli, że zbliża się wielki moment na pokładzie zamilkłej barkizapanował jakiś nastrój skupienia, jaki zwykle ogarnia żołnierzy przed atakiem.Nawetnajmłodsi żołnierze komanda odgadli już, że pułkownik nie wprowadzi barki do portu i żezałoga zostanie podzielona na dwie części: jedna podejmie atak, druga oczekiwać będziena tamtych w łodzi.W myślach każdego z nich dręczyła niepewność wielkiego oczekiwania:czy znajdzie się wśród tych szczęśliwców, których pułkownik wyśle do portu?.Brent polecił White owi w dalszym ciągu manewrować pod wiatr i czekać na sygnałdo wykonania zwrotu w prawo, w kierunku na północ. To popłyniemy do brzegu, pułkowniku, a w takich ciemnościach. zaczął Whitezaskoczony zmianą kursu. Właśnie o to chodzi powtórzył Brent [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Nie chcąc się dać zawstydzić, wszedłem i ja wraz z resztą ludzi.A pantera jakby tylkoczekała na to postanowiła załatwić z nami swoje porachunki.W najzupełniejnieoczekiwanym miejscu wypadła z gęstwiny, śmignęła niby piorun, przewróciła stojącegona jej drodze człowieka w ciągu ułamka sekundy rozdarła mu klatkę piersiową tak, żenieszczęśnik zmarł w parę sekund pózniej z upływu krwi runęła na stłoczoną gromadęludzi i powaliła dwóch dalszych szikarów kalecząc ich poważnie.Zanim zdołałem sięgnąćpo karabin, wymknęła się przez wąski otwór w sieciach, przez który wchodziliśmy.Moi drodzy, zabiłem dwanaście tygrysów niektóre z zasadzki, inne na polowaniuz nagonką i nigdy nie byłem świadkiem żadnego wypadku.A tu podczas jednegopolowania jedna czarna pantera zabiła mi dwóch ludzi, dwóch dalszych zaś poraniła takciężko, że nigdy już pózniej nie mogli wyruszyć na łowy.Ten wypadek nauczył mnierespektu dla czarnej pantery.którą tu nasi dzielni chłopcy powiesili na gałęzi jak gdybynigdy nic!XXIIIW OBLICZU NIEPRZYJACIELAOd miejsca zakotwiczenia Tanah do Singapuru odległość wynosiła zaledwiedwadzieścia jeden mil przy sprzyjającym wietrze barka mogła ją przebyć w niecałe dwiegodziny.Brent jednakże nie miał zamiaru docierać barką do samego celu, lub próbowaćwedrzeć się nią w głąb dobrze strzeżonego portu wojennego.Impreza taka była zbytniebezpieczna, a rezultat mocno wątpliwy.Brent w całej swej grze chciał mieć wszelkiemożliwe atuty w ręku, dlatego też czekał cierpliwie, aż nadejdzie okres takiej pogody, jakabędzie sprzyjała wykonaniu zadania.Wreszcie w drugiej połowie pazdziernika doczekał się:piękne, jasne dni skończyły się, wystąpiły drobne, przelotne deszcze, wiejący dotąd staleod wschodu wiatr znikł zupełnie.Pułkownik wiedział, że lada dzień nadejdzie oczekiwana zmiana pogody nie omylił sięw rachubach.Już w dwa dni pózniej małe, chwilowe deszcze zmieniły się w gwałtowne,tropikalne ulewy, które ustawały tylko na krótko i wracały znowu w równie gwałtownejpostaci. Mchem i pleśnią tu obrośniemy! narzekał Harry, gdy pora deszczowa rozpoczęła sięna dobre. Nie będziemy mieli czasu, Harry, zmienimy miejsce pobytu zażartował pułkowniksłysząc jego narzekania.Na te słowa błysk radości rozjaśnił oczy Harrego.Dwa dni deszcz lał już bez przerwy, gdy naraz od malajskich brzegów zerwał się wiatr.Na ten właśnie moment czekał Brent.Gdy dnia tego załoga zjadła przesiąknięty deszczemi prawie zimny obiad, ponieważ deszcz nieustannie zalewał im ogień, Brent kazał zwijać obózi ładować wszystko na barkę.Przedtem jeszcze pod biegłym pędzlem Harrego łódz po raztrzeci zmieniła nazwę i port macierzysty.Nazywała się teraz Bedavang Harry mruczał,że nazwa jest stanowczo za długa a pochodziła z Makasaru na wyspie Celebes.Płynęłapod flagą tamtejszej firmy eksportowej Ramon Pereira & Co. Wątpię bardzo, czy wiele nam ta wspaniała dekoracja pomoże, jak przyjdzie codo czego!.Ta stara łajba zbyt dobrze już jest znana na tych morzach.Ale jako dziełosztuki. owszem, wcale nienajgorsze! twierdził Harry z dumą wpatrując się w własnearcydzieło, którego nikt nie chciał pochwalić.Wypłynęli póznym popołudniem; nisko wiszące, brzemienne deszczem chmury ledwieprzepuszczały resztki dziennego światła.White zręcznie wyminął mielizny przy wyspieWielki Tekong, potem na rozkaz Brenta zwrócił łódz na południowy wschód. Niech się pan trzyma w zasięgu widoczności latarni morskich na wyspie singapurskiej polecił mu pułkownik. Nie będzie ich co prawda zbyt wiele, na całym wybrzeżuwschodnim są wszystkiego dwa małe porty: Bedok i Siglap.Barka schwyciła wiatr z prawego boku i szybko popłynęła w deszcz i zmrok.Na pokładzie panowało olbrzymie podniecenie; budziła je świadomość, że zbliża siędecydujący moment.Zaczęły się gorączkowe dysputy na temat: jak dalej potoczą się faktyi czy Brent ma zamiar wpłynąć barką do portu w Singapurze.A ich dowódca tymczasem stałna dziobie barki i przez nocną lornetę wpatrywał się w morze.Deszcz zmniejszył się trochę,ale padał nieustannie. Człowiek już nie wie, czy w łodzi siedzi, czy też pływa w morzu mruczał smętnieHarry, wielbiciel pięknej słonecznej pogody.Inni członkowie załogi nie przejmowali się zbytnio słotą przekładali wyraznieodsłonięty dziób barki nad rufę, gdzie rozciągnięta była ochronna nieprzemakalna płachta.W godzinę po wypłynięciu zauważyli małą latarnię morską wyznaczającą mieliznybedongskie, w pół godziny pózniej pokazały się światła Siglapu.Brent spojrzawszyna zegarek uśmiechnął się zadowolony na razie wszystko układało się zgodnie z planem.Wprawdzie szybkość barki nie była tak znaczna, jak pragnął, bowiem płynęli wiatrembocznym, ale za to pochmurny dzień pozwolił wypłynąć dużo wcześniej, co w sumie dałojeszcze spory luz w czasie.Dotąd nie było także żadnego niemiłego spotkania.Wprawdziedwukrotnie zauważyli światła pozycyjne jakichś statków, zawsze jednak w odległości półmili, a ponieważ płynęli bez świateł był nawet zakaz palenia papierosów więc też nikt z tych statków nie mógł ich dostrzec.Zwiatła Siglapu zniknęły za łukiemwybrzeża, barka płynęła znowu w absolutnych ciemnościach.Mimo to Brent nieustannieobserwował morze, chociaż nawet przez lornetę nocną niełatwo mu było dostrzec linięhoryzontu.Odetchnął zadowolony, gdy wreszcie w kwadrans pózniej zauważył dwa małeświatełka, leżące pozornie tuż obok siebie.Prawe to latarnia morska pod fortem Canninga,lewe oznaczało przylądek Selintar, oba razem zaś wytyczały znaczną część rozległejsingapurskiej redy.Zwiatła rosły powoli i oddalały się od siebie.Zanim jeszcze Brent dałWhite owi następne instrukcje, załoga zrozumiała, że ostateczny cel barki jest już blisko.Barka zaczęła manewrować pod wiatr: musiała płynąć dokładnie na zachód tak życzyłsobie pułkownik.Praca przy mokrych żaglach w ciemnościach wcale nie była łatwa aniprosta, lecz obaj marynarze, którym ją White powierzył, wykonywali ją sumiennie i bezszemrania.Wszyscy czuli, że zbliża się wielki moment na pokładzie zamilkłej barkizapanował jakiś nastrój skupienia, jaki zwykle ogarnia żołnierzy przed atakiem.Nawetnajmłodsi żołnierze komanda odgadli już, że pułkownik nie wprowadzi barki do portu i żezałoga zostanie podzielona na dwie części: jedna podejmie atak, druga oczekiwać będziena tamtych w łodzi.W myślach każdego z nich dręczyła niepewność wielkiego oczekiwania:czy znajdzie się wśród tych szczęśliwców, których pułkownik wyśle do portu?.Brent polecił White owi w dalszym ciągu manewrować pod wiatr i czekać na sygnałdo wykonania zwrotu w prawo, w kierunku na północ. To popłyniemy do brzegu, pułkowniku, a w takich ciemnościach. zaczął Whitezaskoczony zmianą kursu. Właśnie o to chodzi powtórzył Brent [ Pobierz całość w formacie PDF ]