[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Postanowił niezwłocznie oddaćsię w ręce fachowca.Dwie godziny pózniej z twarzą otartą od bliskiego spotkania z niezbyt ostrą brzytwą znalazł się wreszcie na ulicy Strand.Było to bardzo ruchliwe miejsce, po obu stronach wyrastały okazałe kamienice, a na poziomie chodnika w zadaszonych pasażach znajdowały się wytworne sklepy.Poszukiwany dom okazałsię być najokazalszym ze wszystkich, przypominał raczej pałac,nieco odizolowany od świata przez ozdobny ogród, w którymuwijali się w pocie czoła jacyś ludzie.Jeden z nich gniewnymruchem ręki chciał odpędzić Roberta i jego konie, gdy próbowali przejść przez bramę.- Nie wolno tu wchodzić.Lord Salisbury nie przyjmujeżebraków.Rob pokazał mu list od Sir Arthura.Mężczyzna przyjrzałmu się, mrużąc oczy.268- Nic mi to nie mówi - rzekł podejrzliwie.Zawołał chłopca, który trzymał grabie.- Idz no po pana Burtona, tylko prędko.Rob czekał, niecierpliwie przestepując z nogi na nogę.Po chwili, która zdawała się trwać całe wieki, ujrzał na ścieżce zmierzającego ku niemu ostrożnie siwowłosego mężczyznęw błękitnym kubraku i welwetowych bryczesach.Jego laskarytmicznie stukała o bruk.- Kim jesteś i czego szukasz?Rob pokazał mu list.Mężczyzna bezceremonialnie złamał pieczęć i przebiegi wzrokiem treść.Kiedy znowu spojrzałna Roberta, miał zupełnie inny wyraz twarzy.Oddał mu listi rzucił:- Proszę za mną.Szedł teraz dwa razy szybciej niż przedtem, postukując laską w rytm kroków.Wprowadził Roberta do rezydencji przez ogromne drzwii kazał zaczekać w holu, który był większy niż całe Kenegie.Na obitych drewnem ścianach wisiały portrety mężczyzn o surowych obliczach, którzy groznie spoglądali na niego z góry.Gdyby nie waga sprawy, przeprosiłby i czym prędzej stamtądwyszedł, tak go bowiem onieśmielał ich świdrujący wzrok i złowrogie miny.Domyślił się jednak, że specjalnie każą petentomczekać w tym miejscu, aby dumne dziedzictwo możnego roduuzmysłowiło im ich własne niskie pochodzenie.Zawsze spoglądali na niego władczo jedni z najznamienitszych obywateli tegokraju - Burghleyowie i Howardowie - obojętni wobec malarza,który uwiecznił ich wizerunki, jak również osób, które będą jepózniej oglądać.Stanął pod ogromnym portretem zmarłego ojcaobecnego hrabiego, mężczyzny ubranego w skromny purytańskistrój mimo sprawowanego urzędu Lorda Kanclerza, i przyjrzałsię tej chłodnej, powściągliwej twarzy o zmęczonym spojrzeniu,porośniętej rudą brodą.Mimo całego bogactwa i władzy, którą posiadał, nie wyglądał na szczęśliwego człowieka.Portrecista269postarał się ukryć słynne zgarbione plecy, jednak udało mu sięuchwycić pewne napięcie malujące się w oczach - oczach szarejeminencji, człowieka, który widział zbyt dużo i zapewne przewidywał los, jaki go spotka kilka lat pózniej: szybki i zaskakującyupadek, utratę prestiżu, wpływów i majątku, i wreszcie śmierć.W holu rozległ się odgłos kroków.Rob wyprostował się i odwrócił, spodziewając się ujrzeć obecnego rezydenta posiadłości,drugiego hrabiego Salisbury, Williama Cecila.Ale w drzwiach stała kobieta, cudowne, delikatne stworzenie o ogromnych czarnych oczach i jasnej cerze, dodatkoworozjaśnionej przez umiejętne użycie kosztownych kosmetyków,i z burzą loków na głowie.Miała na sobie obszerną różową suknię z jedwabiu, z prostokątnym wycięciem obszytym flamandzką koronką, ukazującym jedwabiście gładki dekolt.Robert musiał się bardzo hamować, żeby nie wlepiać w niego oczu.Skupiłsię na wspaniałym brylancie zawieszonym u jej szyi na czarnejaksamitce i wzorzystym kościanym wachlarzu, który trzymaław prawej dłoni.Nie sposób było odgadnąć jej wieku.Przystanęła na chwilę, aby wywrzeć na gościu stosownewrażenie i zaobserwować jego reakcję, a potem podeszła i podała mu swą białą smukłą dłoń ozdobioną pierścieniami.- Jestem hrabina Salisbury [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Postanowił niezwłocznie oddaćsię w ręce fachowca.Dwie godziny pózniej z twarzą otartą od bliskiego spotkania z niezbyt ostrą brzytwą znalazł się wreszcie na ulicy Strand.Było to bardzo ruchliwe miejsce, po obu stronach wyrastały okazałe kamienice, a na poziomie chodnika w zadaszonych pasażach znajdowały się wytworne sklepy.Poszukiwany dom okazałsię być najokazalszym ze wszystkich, przypominał raczej pałac,nieco odizolowany od świata przez ozdobny ogród, w którymuwijali się w pocie czoła jacyś ludzie.Jeden z nich gniewnymruchem ręki chciał odpędzić Roberta i jego konie, gdy próbowali przejść przez bramę.- Nie wolno tu wchodzić.Lord Salisbury nie przyjmujeżebraków.Rob pokazał mu list od Sir Arthura.Mężczyzna przyjrzałmu się, mrużąc oczy.268- Nic mi to nie mówi - rzekł podejrzliwie.Zawołał chłopca, który trzymał grabie.- Idz no po pana Burtona, tylko prędko.Rob czekał, niecierpliwie przestepując z nogi na nogę.Po chwili, która zdawała się trwać całe wieki, ujrzał na ścieżce zmierzającego ku niemu ostrożnie siwowłosego mężczyznęw błękitnym kubraku i welwetowych bryczesach.Jego laskarytmicznie stukała o bruk.- Kim jesteś i czego szukasz?Rob pokazał mu list.Mężczyzna bezceremonialnie złamał pieczęć i przebiegi wzrokiem treść.Kiedy znowu spojrzałna Roberta, miał zupełnie inny wyraz twarzy.Oddał mu listi rzucił:- Proszę za mną.Szedł teraz dwa razy szybciej niż przedtem, postukując laską w rytm kroków.Wprowadził Roberta do rezydencji przez ogromne drzwii kazał zaczekać w holu, który był większy niż całe Kenegie.Na obitych drewnem ścianach wisiały portrety mężczyzn o surowych obliczach, którzy groznie spoglądali na niego z góry.Gdyby nie waga sprawy, przeprosiłby i czym prędzej stamtądwyszedł, tak go bowiem onieśmielał ich świdrujący wzrok i złowrogie miny.Domyślił się jednak, że specjalnie każą petentomczekać w tym miejscu, aby dumne dziedzictwo możnego roduuzmysłowiło im ich własne niskie pochodzenie.Zawsze spoglądali na niego władczo jedni z najznamienitszych obywateli tegokraju - Burghleyowie i Howardowie - obojętni wobec malarza,który uwiecznił ich wizerunki, jak również osób, które będą jepózniej oglądać.Stanął pod ogromnym portretem zmarłego ojcaobecnego hrabiego, mężczyzny ubranego w skromny purytańskistrój mimo sprawowanego urzędu Lorda Kanclerza, i przyjrzałsię tej chłodnej, powściągliwej twarzy o zmęczonym spojrzeniu,porośniętej rudą brodą.Mimo całego bogactwa i władzy, którą posiadał, nie wyglądał na szczęśliwego człowieka.Portrecista269postarał się ukryć słynne zgarbione plecy, jednak udało mu sięuchwycić pewne napięcie malujące się w oczach - oczach szarejeminencji, człowieka, który widział zbyt dużo i zapewne przewidywał los, jaki go spotka kilka lat pózniej: szybki i zaskakującyupadek, utratę prestiżu, wpływów i majątku, i wreszcie śmierć.W holu rozległ się odgłos kroków.Rob wyprostował się i odwrócił, spodziewając się ujrzeć obecnego rezydenta posiadłości,drugiego hrabiego Salisbury, Williama Cecila.Ale w drzwiach stała kobieta, cudowne, delikatne stworzenie o ogromnych czarnych oczach i jasnej cerze, dodatkoworozjaśnionej przez umiejętne użycie kosztownych kosmetyków,i z burzą loków na głowie.Miała na sobie obszerną różową suknię z jedwabiu, z prostokątnym wycięciem obszytym flamandzką koronką, ukazującym jedwabiście gładki dekolt.Robert musiał się bardzo hamować, żeby nie wlepiać w niego oczu.Skupiłsię na wspaniałym brylancie zawieszonym u jej szyi na czarnejaksamitce i wzorzystym kościanym wachlarzu, który trzymaław prawej dłoni.Nie sposób było odgadnąć jej wieku.Przystanęła na chwilę, aby wywrzeć na gościu stosownewrażenie i zaobserwować jego reakcję, a potem podeszła i podała mu swą białą smukłą dłoń ozdobioną pierścieniami.- Jestem hrabina Salisbury [ Pobierz całość w formacie PDF ]