[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przeszedł przez katusze, przez pustkę, znużenie.Teraz miał nadzieję, że zacznie nowe życie, proste i bezpretensjonalne, życie mężczyzny podobnego do wielu innych; jedyną ujemną stroną będzie to, że zacznie je, mając czterdzieści lat.Odwrócił się w stronę pokoju.Było to pomieszczenie skromnie umeblowane, lecz czyste.Umył twarz i ręce, rozpakował parę osobistych drobiazgów, a następnie opuścił sypialnie i zszedł dwa piętra niżej do hotelowego hallu.Urzędujący recepcjonista coś pisał.Spojrzał na Llewellyna uprzejmie, aczkolwiek bez szczególnego zainteresowania, i od nowa skupił się na swojej pracy.Llewellyn pchnął drzwi obrotowe i wyszedł na ulicę.Aromatyczne, wilgotne powietrze nie miało w sobie nic z omdlewającej ociężałości tropików, a jego łagodne ciepło znakomicie rozładowywało uczucie napięcia.Gorączkowe tempo cywilizacji nie docierało tego miejsca.Można było odnieść wrażenie, że tu, na tej wyspie, czas cofnął się do epoki, w której ludzie krzątali się wokół swoich spraw wolno i z namysłem, bez pośpiechu, bez napięcia, niemniej nie tracąc z oczu wytkniętego celu.Być może nie brakowało tu ubóstwa i cierpienia, i różnorakich chorób ciała, lecz na pewno nie było poszarpanych nerwów, gorączkowego zapędzenia, lękliwych myśli o jutrze — tej stałej siły napędowej wyżej rozwiniętych cywilizacji.Zacięte twarze kobiet, robiących karierę, bezwzględne twarze matek, stawiających na przyszłość swoich dzieci, szare, poorane bruzdami oblicza biznesmenów, konkurujących nieprzerwanie o utrzymanie się na rynku, niespokojne, znużone twarze pospólstwa, walczącego o poprawę swoich warunków bytowych czy choćby o zachowanie obecnego poziomu życia — nic z ich cech nie znajdowało odbicia w twarzach mijających go przechodniów.W większości spojrzeń, jakimi bywał obrzucany, nie było śladu natarczywości: tubylcy, uprzejmie zarejestrowawszy obecność cudzoziemca, odwracali głowy i myśli ku własnemu życiu.Szli wolno, bez pośpiechu.Być może opuścili domy, aby zaczerpnąć powietrza, lecz nawet jeśli mieli na uwadze wytknięty cel marszruty, nie pędzili do niego.To, co nie zostanie zrobione dzisiaj, można będzie zrobić jutro; przyjaciele, którzy czekają na ich przyjście, spokojnie poczekają odrobinę dłużej.Poważni, uprzejmi ludzie, pomyślał Llewellyn, ludzie, którzy uśmiechają się rzadko, choć ich powściągliwość wcale nie wynika ze smutku, a jedynie z braku powodu do śmiechu.Tutaj nie posługiwano się uśmiechem jako bronią towarzyską.Podeszła do niego kobieta z dzieckiem na ręku, po prośbie.Nie zrozumiał, co powiedziała, lecz wyciągnięta dłoń i melancholijny zaśpiew jej słów przemawiały same za siebie i były zgodne ze starym jak świat wzorcem.Po otrzymaniu drobnej monety podziękowała zdawkowo i odeszła.Dziecko spało na jej ramieniu i wyglądało na zadbane i dobrze odżywione, a twarz kobiety, chociaż zniszczona, wcale nie była wychudła czy wymizerowana.Prawdopodobnie, pomyślał, żebranie w jej wypadku nie jest potrzebą, nieszczęśliwym zrządzeniem losu, a zwykłym zawodem, wykonywanym mechanicznie, uprzejmie i, co więcej, z wystarczającym powodzeniem, jeśli potrafiła zapewnić pożywienie i schronienie dla siebie i dla dziecka.Skręcił za róg i udał się stromą uliczką w stronę portu.Minęły go dwie spacerujące dziewczyny.Rozmawiały i śmiały się, a także, co było oczywiste, doskonale zdawały sobie sprawę, że w niewielkiej odległości podąża za nimi grupka czterech młodych mężczyzn.Llewellyn uśmiechnął się do siebie.Oto tutejsze zaloty, pomyślał.Dziewczęta były piękne, o egzotycznej urodzie, takiej, która na ogół przemija razem z młodością.Za dziesięć lat, a może mniej, myślał dalej, będą wyglądały jak ta podstarzała kobieta, która wsparta na ramieniu męża wolno człapała pod górę, otyła, dobroduszna i wciąż pełna dostojeństwa, mimo że jej kształty dawno przestały być atrakcyjne [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Przeszedł przez katusze, przez pustkę, znużenie.Teraz miał nadzieję, że zacznie nowe życie, proste i bezpretensjonalne, życie mężczyzny podobnego do wielu innych; jedyną ujemną stroną będzie to, że zacznie je, mając czterdzieści lat.Odwrócił się w stronę pokoju.Było to pomieszczenie skromnie umeblowane, lecz czyste.Umył twarz i ręce, rozpakował parę osobistych drobiazgów, a następnie opuścił sypialnie i zszedł dwa piętra niżej do hotelowego hallu.Urzędujący recepcjonista coś pisał.Spojrzał na Llewellyna uprzejmie, aczkolwiek bez szczególnego zainteresowania, i od nowa skupił się na swojej pracy.Llewellyn pchnął drzwi obrotowe i wyszedł na ulicę.Aromatyczne, wilgotne powietrze nie miało w sobie nic z omdlewającej ociężałości tropików, a jego łagodne ciepło znakomicie rozładowywało uczucie napięcia.Gorączkowe tempo cywilizacji nie docierało tego miejsca.Można było odnieść wrażenie, że tu, na tej wyspie, czas cofnął się do epoki, w której ludzie krzątali się wokół swoich spraw wolno i z namysłem, bez pośpiechu, bez napięcia, niemniej nie tracąc z oczu wytkniętego celu.Być może nie brakowało tu ubóstwa i cierpienia, i różnorakich chorób ciała, lecz na pewno nie było poszarpanych nerwów, gorączkowego zapędzenia, lękliwych myśli o jutrze — tej stałej siły napędowej wyżej rozwiniętych cywilizacji.Zacięte twarze kobiet, robiących karierę, bezwzględne twarze matek, stawiających na przyszłość swoich dzieci, szare, poorane bruzdami oblicza biznesmenów, konkurujących nieprzerwanie o utrzymanie się na rynku, niespokojne, znużone twarze pospólstwa, walczącego o poprawę swoich warunków bytowych czy choćby o zachowanie obecnego poziomu życia — nic z ich cech nie znajdowało odbicia w twarzach mijających go przechodniów.W większości spojrzeń, jakimi bywał obrzucany, nie było śladu natarczywości: tubylcy, uprzejmie zarejestrowawszy obecność cudzoziemca, odwracali głowy i myśli ku własnemu życiu.Szli wolno, bez pośpiechu.Być może opuścili domy, aby zaczerpnąć powietrza, lecz nawet jeśli mieli na uwadze wytknięty cel marszruty, nie pędzili do niego.To, co nie zostanie zrobione dzisiaj, można będzie zrobić jutro; przyjaciele, którzy czekają na ich przyjście, spokojnie poczekają odrobinę dłużej.Poważni, uprzejmi ludzie, pomyślał Llewellyn, ludzie, którzy uśmiechają się rzadko, choć ich powściągliwość wcale nie wynika ze smutku, a jedynie z braku powodu do śmiechu.Tutaj nie posługiwano się uśmiechem jako bronią towarzyską.Podeszła do niego kobieta z dzieckiem na ręku, po prośbie.Nie zrozumiał, co powiedziała, lecz wyciągnięta dłoń i melancholijny zaśpiew jej słów przemawiały same za siebie i były zgodne ze starym jak świat wzorcem.Po otrzymaniu drobnej monety podziękowała zdawkowo i odeszła.Dziecko spało na jej ramieniu i wyglądało na zadbane i dobrze odżywione, a twarz kobiety, chociaż zniszczona, wcale nie była wychudła czy wymizerowana.Prawdopodobnie, pomyślał, żebranie w jej wypadku nie jest potrzebą, nieszczęśliwym zrządzeniem losu, a zwykłym zawodem, wykonywanym mechanicznie, uprzejmie i, co więcej, z wystarczającym powodzeniem, jeśli potrafiła zapewnić pożywienie i schronienie dla siebie i dla dziecka.Skręcił za róg i udał się stromą uliczką w stronę portu.Minęły go dwie spacerujące dziewczyny.Rozmawiały i śmiały się, a także, co było oczywiste, doskonale zdawały sobie sprawę, że w niewielkiej odległości podąża za nimi grupka czterech młodych mężczyzn.Llewellyn uśmiechnął się do siebie.Oto tutejsze zaloty, pomyślał.Dziewczęta były piękne, o egzotycznej urodzie, takiej, która na ogół przemija razem z młodością.Za dziesięć lat, a może mniej, myślał dalej, będą wyglądały jak ta podstarzała kobieta, która wsparta na ramieniu męża wolno człapała pod górę, otyła, dobroduszna i wciąż pełna dostojeństwa, mimo że jej kształty dawno przestały być atrakcyjne [ Pobierz całość w formacie PDF ]