[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nieraz słyszałam od przyjaciół: - Doprawdy nie wiem, kiedy piszesz te swoje książki.Nigdy cię nie widziałem przy pisaniu, nawet nie widziałem, jak sobie gdzieś tam idziesz pisać.- Pewnie się zachowuję niczym pies, który dostał kość: znika taki na pół godziny, a później wraca speszony, z nosem powalanym ziemią.Prawie jak ja.Na początku zawsze czuję lekkie skrępowanie.Lecz kiedy już się zamknę w pokoju, z dala od ludzi, z dala od zgiełku, wówczas ruszam pełną parą naprzód, całkowicie pochłonięta swoim zajęciem.Nawiasem mówiąc, mój dorobek od roku tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego do trzydziestego drugiego wygląda zupełnie przyzwoicie: oprócz powieści ukazały się dwa zbiory opowiadań, w tym historie z panem Quinem.Te lubię najbardziej.Pisywałam je niezbyt często - jedną na trzy, cztery miesiące, nawet rzadziej.W czasopismach się podobały, podobały się także mnie samej, odrzuciłam jednak wszelkie propozycje stworzenia stałej serii.Seria z panem Quinem nie wchodziła w grę.Chciałam po prostu wystukać C jedno, drugie opowiadanie, kiedy mi przyjdzie ochota.Stanowiły swego rodzaju kontynuację cyklu wierszy o Arlekinie i Kolombinie.Pan Quin grał zaledwie rolę katalizatora, sama jego obecność wpływała na ludzkie losy.Tu drobny fakt, tam pozornie oderwane zdanie ukazywały go w prawdziwej postaci: przez chwilę stał oblany pstrym światłem zza witraża, nagle się pojawiał, równie niespodzianie znikał.Zawsze taki sam - przyjaciel kochanków, a zarazem zwiastun śmierci.Mały pan Satterthwaite, poniekąd emisariusz Quina, również został moim ulubieńcem.Wydałam też tom opowiadań „Śledztwo na cztery ręce”.W każdym występował jeden ze słynnych ówczesnych detektywów.Dzisiaj niektórych już nie rozpoznaję.Pamiętam niewidomego Thornleya Coltona - to Austin Freeman, rzecz jasna; pamiętam bohaterów Freemana Willsa Crofta, tę wspaniałą żonglerkę czasem i alibi; naturalnie pamiętam Sherlocka Holmesa.Ciekawe, ilu z owej dwunastki autorów nadal cieszy się popularnością.Kilku na stałe weszło do kanonu; inni mniej lub bardziej popadli w zapomnienie.W tamtych czasach wszystkich uważałam za godnych uwagi i zajmujących, każdego na swój sposób.W „Śledztwie na cztery ręce” znowu się pojawia para moich młodych detektywów.Tommy i Tuppence, główni bohaterowie „Tajemniczego przeciwnika”.Z przyjemnością do nich wróciłam, choćby dla odmiany.W tysiąc dziewięćset trzydziestym ukazało się „Morderstwo na plebanii”.Zupełnie nie pamiętam, gdzie, kiedy i jak to napisałam, nie pamiętam, skąd się wziął pomysł i dlaczego zdecydowałam się powierzyć rolę detektywa nowej postaci - pannie Marple.Z całą pewnością nie zamierzałam się do niej przywiązywać na resztę życia.Nie przypuszczałam, że zostanie rywalką Hercule Poirota.Dzisiaj w listach od czytelników wciąż się powtarza jedna i ta sama sugestia - spotkania panny Marple z Poirotem.Tylko po co mieliby się spotkać? Na pewno nie byliby zachwyceni.Poirot, stuprocentowy egoista, nigdy by nie zniósł pouczeń ze strony starej panny w podeszłym wieku.Jako zawodowy detektyw nie pasowałby do jej świata.Nie, oboje są gwiazdorami, gwiazdorami do szpiku kości.Nie dopuszczę do takiego spotkania, chyba że nagle coś mnie podkusi.Niewykluczone, iż panna Marple pochodzi w prostej linii od siostry doktora Shepparda z „Zabójstwa Rogera Ackroyda”.Uwielbiałam tę postać.Kąśliwa stara panna, ciekawska, taka co to wszystko wie, wszystko słyszy - jednym słowem, pełna domowa obsługa detektywistyczna.Gdy książkę zaadaptowano na scenę, chyba najdotkliwiej mnie zasmuciło wykreślenie Caroline.Doktor otrzymał w zamian inną siostrę - znacznie młodszą - ładną panienkę, która mogłaby wzbudzić w Poirocie uczucia bardziej romantycznej natury.Kiedy mi pierwszy raz zaproponowano adaptację, nie miałam pojęcia jaki to bolesny zabieg, a to z racji przeróbek.Napisałam już własną sztukę kryminalną, nie za dobrze pamiętam, kiedy.Agencja Hughesa Massie sztukę odrzuciła; radzili w ogóle ją sobie wybić z głowy, toteż nie naciskałam.Nosiła tytuł „Czarna kawa”.Konwencjonalna historia szpiegowska, pełna stereotypów, lecz jak mi się zdawało, nie najgorsza.W swoim czasie doczekała się wystawienia, głównie za sprawą pana Burmana, znajomego z czasów Sunningda le, który współpracował z teatrem Royalty.Nie mogę się nadziwić, czemu Poirota zawsze gra zwalisty mężczyzna.Charles Laughton był mocno przy kości.Francis Sullivan też nie ułomek - szerokie bary, brzuszek, plus metr osiemdziesiąt pięć wzrostu.Właśnie on dostał tę rolę w „Czarnej kawie”.Sztukę najpierw wystawiono w teatrze Everyman w Hampstead, Lucie grała Joyce Bland, doprawdy znakomita aktorka.Na West Endzie, gdy tam w końcu trafiła, „Czarna kawa” szła krótko, zaledwie cztery, pięć miesięcy.Jednakże wznowiono ją w dwadzieścia parę lat później i wówczas, po drobnych przeróbkach, wypadła dużo lepiej.Sztuki sensacyjne niewiele się różnią pod względem fabuły, zmienia się jedynie Wróg.Mamy więc międzynarodowy gang? la Moriarty - najpierw tworzą go Niemcy, „Hunowie” z czasów pierwszej wojny, później komuniści, wreszcie faszyści.Mamy Rosjan, mamy Chińczyków, znowu wracamy do gangu, lecz na zawsze pozostaje z nami Zbrodniarz Wszechczasów pragnący władzy nad światem.„Alibi”, pierwszą sztukę powstałą na kanwie mojej powieści - „Zabójstwa Rogera Ackroyda” - adaptował na scenę Michael Morton.Cieszył się sławą specjalisty od adaptacji.Wstępny pomysł wręcz mnie przeraził: polegał na tym, żeby odmłodzić Poirota o dwadzieścia lat, nazwać go Beau Poirot i otoczyć rojem zakochanych dziewcząt.„Mały Belg” tymczasem zrósł się ze mną na dobre; wiedziałam, że się nie uwolnię do końca życia.Żadną miarą nie mogłam pozwolić na tak drastyczną zmianę jego osobowości.W końcu zyskawszy poparcie Geralda Du Maurier, reżysera, ocaliłam tę postać, a w zamian zgodziłam się na zastąpienie wspaniałej Caroline kimś młodym i atrakcyjnym.Jak wspominałam, rozstanie było bolesne.Podobała mi się rola, którą Caroline grała w życiu miasteczka.Podobał mi się sam pomysł, aby życie miasteczka znalazło odzwierciedlenie w życiu doktora i jego apodyktycznej siostry.Bodaj to wówczas w Saint Mary Mead, jakkolwiek nic jeszcze nie wiedziałam, narodziła się panna Marple, a razem z nią panna Hartnell, panna Wetherby, pułkownik i pani Bantry - wszyscy już stali rządkiem tuż pod krawędzią świadomości, gotowi ożyć i wkroczyć na scenę.Kiedy dzisiaj czytam „Morderstwo na plebanii”, sprawia mi o wiele mniejszą satysfakcję aniżeli wtedy.Za dużo tu postaci, za dużo wątków pobocznych.Jednakże główny wątek przebiega wcale sprawnie.Miasteczko wciąż wygląda jak z życia wzięte - w rzeczy samej, znamy mnóstwo podobnych miasteczek, nawet dziś.Wprawdzie zniknęły młodziutkie pokojówki - wychowanki sierocińców oraz wykwalifikowana służba o wyższych ambicjach, lecz ich następczynie, owe „kobiety na przychodne”, są równie żywe i prawdziwe - aczkolwiek, pozwolę sobie zaznaczyć, nieco gorzej przygotowane do zawodu.Panna Marple tak zwinnie się wkradała w moje życie, że prawie nie zauważyłam jej przybycia.Napisałam dla pewnego czasopisma serię sześciu opowiadań, wybrałam sześć osób z małego miasteczka, które miały się spotykać raz w tygodniu i opisywać jakąś nie rozwiązaną zagadkę kryminalną [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkasanepid.xlx.pl