[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Trzynaście! Pechowa liczba.Czyżby ostrzeżenie dla mnie, że nie powinnam zajmować się tą sprawą? Bardzo możliwe.W każdym razie, pomijając ową przestrogę, cała rzecz wydała mi się raczej bez sensu.Przecież żaden konspirator nie zadawałby sobie tyle trudu, żeby zapisać trzynastkę w taki sposób.Gdyby miał na myśli trzynaście, napisałby po prostu 13 i tyle.Między cyframi i i 2 jest odstęp.Odjęłam więc dwadzieścia dwa od stu siedemdziesięciu jeden.Wyszło mi sto pięćdziesiąt dziewięć.Spróbowałam jeszcze raz i osiągnęłam wynik sto czterdzieści dziewięć.Te zadania rachunkowe z pewnością były świetną gimnastyką dla umysłu, jednak absolutnie nie prowadziły do rozwiązania tajemnicy.Zostawiłam arytmetykę na boku, nie próbując już ani mnożenia, ani dzielenia, i zajęłam się tajemniczymi słowami.Kilmorden Castle.To było coś konkretnego.Jakieś miejsce.Może siedziba arystokratycznego rodu (zaginiony dziedzic? pretendent do tytułu?).A może malownicze, romantyczne ruiny (ukryty skarb)?Tak, skłaniałam się raczej ku teorii ukrytego skarbu.Przy zakopanych skarbach zawsze występują jakieś liczby.Jeden krok w prawo, siedem kroków w lewo, kopać stopę w głąb, a potem dwadzieścia dwa stopnie w dół.Właśnie coś takiego.Szczegóły mogę dopracować później.Najważniejsza sprawa to możliwie jak najszybciej dotrzeć do Kilmorden Castle.Wykonałam strategiczny wypad z pokoju i po chwili wróciłam obładowana naręczem książek.„Who is Who”, „Almanach Whitakera”, „Słownik nazw geograficznych”, „Dzieje dawnych rodów szkockich”, „Szlachta Wysp Brytyjskich”.Czas upływał.Szukałam chciwie i z coraz większym niepokojem.Wreszcie z trzaskiem zamknęłam ostatnią książkę.Miejscowość o nazwie Kilmorden Castle zdawała się w ogóle nie istnieć.Zupełnie nieoczekiwane fiasko.Ale przecież musi być takie miejsce.Dlaczego ktoś miałby sobie wymyślić podobną nazwę i zapisać ją na kawałku papieru? To przecież absurd.Nagle przyszło mi do głowy coś innego.A jeśli to było jakieś szkaradne, neogotyckie domostwo na przedmieściu Londynu, z dumnie brzmiącą nazwą wymyśloną przez samego właściciela? W tym wypadku będzie ono niezmiernie trudne do znalezienia.Przygnębiona siedziałam na piętach (ilekroć mam do przemyślenia jakiś ważny problem, siadam na podłodze) i zastanawiałam się, co, u diabła, powinnam teraz zrobić.Jaką drogę obrać? Dumałam tak przez chwilę, aż wreszcie zerwałam się na równe nogi.No jasne! Przecież muszę zapoznać się z miejscem zbrodni.Wielcy detektywi zawsze tak robią.Nieważne, jak dawno temu popełniono morderstwo.Detektyw zawsze znajdzie jakiś ślad, który policja przeoczyła.A więc do Marlow!Ale jak ja się dostanę na teren samej posiadłości Mill House? Odrzuciłam kilka dość ryzykownych pomysłów i zdecydowałam się na najprostszą w świecie metodę.Dom był do wynajęcia - być może nadal jest do wynajęcia.Będę więc potencjalną lokatorką.Postanowiłam zacząć od lokalnego agenta, zakładając, że niewielka agencja będzie dysponowała skromniejszą ofertą.Przyznaję, że się przeliczyłam.Uprzejmy urzędnik przedstawił mi dane chyba z pół tuzina odpowiednich posiadłości.Musiałam wysilić całą swoją inteligencję, aby wynaleźć przekonujące powody, dla których te oferty mi nie odpowiadają.Pod koniec obawiałam się już, że szczęście przestanie mi dopisywać.- I naprawdę nie dysponuje pan niczym innym? - zapytałam z uczuciem, patrząc urzędnikowi prosto w oczy.- Rozumie pan, chodzi mi o posiadłość położoną nad samą rzeką, z dużym ogrodem i niewielką stróżówką.- Tu dodałam jeszcze kilka szczegółów odpowiadających rezydencji Mill House, jakie zaczerpnęłam z opisów w gazetach.- Cóż, jest oczywiście posiadłość sir Eustachego Pedlera - zaczął agent z wahaniem.- Mill House.Może pani słyszała.- Ale.to nie tam?.- zaczęłam niepewnie.Udawanie wahania w głosie zdecydowanie przychodziło mi coraz lepiej.- Właśnie! Tam gdzie popełniono morderstwo.Więc pewnie pani nie zechce.- Och, nie sądzę, żebym miała coś przeciwko temu - powiedziałam, udając, że staram się mówić swobodnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Trzynaście! Pechowa liczba.Czyżby ostrzeżenie dla mnie, że nie powinnam zajmować się tą sprawą? Bardzo możliwe.W każdym razie, pomijając ową przestrogę, cała rzecz wydała mi się raczej bez sensu.Przecież żaden konspirator nie zadawałby sobie tyle trudu, żeby zapisać trzynastkę w taki sposób.Gdyby miał na myśli trzynaście, napisałby po prostu 13 i tyle.Między cyframi i i 2 jest odstęp.Odjęłam więc dwadzieścia dwa od stu siedemdziesięciu jeden.Wyszło mi sto pięćdziesiąt dziewięć.Spróbowałam jeszcze raz i osiągnęłam wynik sto czterdzieści dziewięć.Te zadania rachunkowe z pewnością były świetną gimnastyką dla umysłu, jednak absolutnie nie prowadziły do rozwiązania tajemnicy.Zostawiłam arytmetykę na boku, nie próbując już ani mnożenia, ani dzielenia, i zajęłam się tajemniczymi słowami.Kilmorden Castle.To było coś konkretnego.Jakieś miejsce.Może siedziba arystokratycznego rodu (zaginiony dziedzic? pretendent do tytułu?).A może malownicze, romantyczne ruiny (ukryty skarb)?Tak, skłaniałam się raczej ku teorii ukrytego skarbu.Przy zakopanych skarbach zawsze występują jakieś liczby.Jeden krok w prawo, siedem kroków w lewo, kopać stopę w głąb, a potem dwadzieścia dwa stopnie w dół.Właśnie coś takiego.Szczegóły mogę dopracować później.Najważniejsza sprawa to możliwie jak najszybciej dotrzeć do Kilmorden Castle.Wykonałam strategiczny wypad z pokoju i po chwili wróciłam obładowana naręczem książek.„Who is Who”, „Almanach Whitakera”, „Słownik nazw geograficznych”, „Dzieje dawnych rodów szkockich”, „Szlachta Wysp Brytyjskich”.Czas upływał.Szukałam chciwie i z coraz większym niepokojem.Wreszcie z trzaskiem zamknęłam ostatnią książkę.Miejscowość o nazwie Kilmorden Castle zdawała się w ogóle nie istnieć.Zupełnie nieoczekiwane fiasko.Ale przecież musi być takie miejsce.Dlaczego ktoś miałby sobie wymyślić podobną nazwę i zapisać ją na kawałku papieru? To przecież absurd.Nagle przyszło mi do głowy coś innego.A jeśli to było jakieś szkaradne, neogotyckie domostwo na przedmieściu Londynu, z dumnie brzmiącą nazwą wymyśloną przez samego właściciela? W tym wypadku będzie ono niezmiernie trudne do znalezienia.Przygnębiona siedziałam na piętach (ilekroć mam do przemyślenia jakiś ważny problem, siadam na podłodze) i zastanawiałam się, co, u diabła, powinnam teraz zrobić.Jaką drogę obrać? Dumałam tak przez chwilę, aż wreszcie zerwałam się na równe nogi.No jasne! Przecież muszę zapoznać się z miejscem zbrodni.Wielcy detektywi zawsze tak robią.Nieważne, jak dawno temu popełniono morderstwo.Detektyw zawsze znajdzie jakiś ślad, który policja przeoczyła.A więc do Marlow!Ale jak ja się dostanę na teren samej posiadłości Mill House? Odrzuciłam kilka dość ryzykownych pomysłów i zdecydowałam się na najprostszą w świecie metodę.Dom był do wynajęcia - być może nadal jest do wynajęcia.Będę więc potencjalną lokatorką.Postanowiłam zacząć od lokalnego agenta, zakładając, że niewielka agencja będzie dysponowała skromniejszą ofertą.Przyznaję, że się przeliczyłam.Uprzejmy urzędnik przedstawił mi dane chyba z pół tuzina odpowiednich posiadłości.Musiałam wysilić całą swoją inteligencję, aby wynaleźć przekonujące powody, dla których te oferty mi nie odpowiadają.Pod koniec obawiałam się już, że szczęście przestanie mi dopisywać.- I naprawdę nie dysponuje pan niczym innym? - zapytałam z uczuciem, patrząc urzędnikowi prosto w oczy.- Rozumie pan, chodzi mi o posiadłość położoną nad samą rzeką, z dużym ogrodem i niewielką stróżówką.- Tu dodałam jeszcze kilka szczegółów odpowiadających rezydencji Mill House, jakie zaczerpnęłam z opisów w gazetach.- Cóż, jest oczywiście posiadłość sir Eustachego Pedlera - zaczął agent z wahaniem.- Mill House.Może pani słyszała.- Ale.to nie tam?.- zaczęłam niepewnie.Udawanie wahania w głosie zdecydowanie przychodziło mi coraz lepiej.- Właśnie! Tam gdzie popełniono morderstwo.Więc pewnie pani nie zechce.- Och, nie sądzę, żebym miała coś przeciwko temu - powiedziałam, udając, że staram się mówić swobodnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]