[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Prędko do nich zjedziem?- Nam ich tu przygnają, ale mamy czas, bo do owej kępy będzie z ćwierć mili.- A gdzie nasi?- Widzisz, tam ot, hen, skrawek boru? Pana podkomorska chorągiew powinna teraz właśnie sięgać jużbrzegu.Mellechowicz wynurzy się z ówtej strony bodaj za chwilę.Druga towarzyska chorągiew wezmieich od tego kamienia.Dostrzegłszy ludzi oni sami ruszą ku nam, bo tędy można dobrze ku rzece podwiszarem przejechać, a zaś z tamtego boku jest jar okrutnie przepaścisty, przez który nikt nieprzejedzie.- To są w matni?- Jako widzisz.- Dla Boga! ledwo już stoję! - zakrzyknęła Basia.Lecz po chwili:- Michałku, żeby byli mądrzy, to by co zrobili?- To by poszli jak w dym na podkomorską i przejechali im po brzuchach.Wtedy byliby wolni, ale tego nieuczynią, bo naprzód nie lubią oni jezdzie regularnej w oczy lezć, po wtóre, będą się bali, że więcejwojska w lesie czyha, więc pomkną ku nam.- Ba! Ale my ich nie zatrzymamy: mamy jeno dwudziestu ludzi.- A Motowidło?- Prawda! Ha! gdzie on jest?Wołodyjowski zamiast odpowiedzieć zakwilił nagle, jak kwili jastrząb albo sokół.Wnet liczne kwilenia odpowiedziały mu od stóp wzgórza.Byli to semenowie Motowidły, którzy tak dobrzeprzyczaili się w chaszczach, że Basia, stojąc tuż nad nimi, wcale ich nie ujrzała.Więc przez chwilęspoglądała ze zdumieniem to w dół, to na małego rycerza, nagle policzki jej zapałały ogniście i za szyjęchwyciła męża.- Michałku! tyś największy wódz w świecie.- Jeno że wprawy trochę mam - odrzekł uśmiechając się Wołodyjowski.- Ale ty nie trzepotaj mi się tu z radości i pomnij, że grzeczny żołnierz powinien być spokojny.Ale nic nie pomogła przestroga.Basia była jakby w gorączce.Chciało się jej zaraz na koń siadać i zewzgórza zjeżdżać, by się z oddziałem Motowidły połączyć.Ale Wołodyjowski zatrzymał ją jeszcze, bochciał, żeby początek dobrze widziała.Tymczasem słońce poranne wstało nad step i powlokło chłodnym, blado-złotym światłem całą równinę.Pobliskie kępy rozjaśniły się wesoło, dalsze i mniej wyrazne zarysowały się wyrazniej; szron miejscami wdołach leżący począł się skrzyć migotliwie, powietrze stało się bardzo przezrocze i wzrok mógł lecieć wdal prawie bez granic.- Podkomorska z borku wychodzi - ozwał się pan Wołodyjowski- widzę ludzi i konie!Rzeczywiście, jezdzcy poczęli się wynurzać ze skraju lasu i czernieć długą linią na pokrytej mocnoszronem podleśnej łące.Biała przestrzeń między nimi a lasem poczęła się z wolna powiększać.Widać niespieszyli się zbytnio, chcąc dać czas innym chorągwiom.Wołodyjowski zwrócił się teraz w lewą stronę.119- Jest i Mellechowicz! - rzekł.A po chwili znowu:- I pana łowczego przemyskiego ludzie nadjeżdżają.Nikt dwóch pacierzy nie uchybił.Tu wąsiki jego poruszyły się żywo.- Noga nie powinna ujść! Na koń teraz!Szybko zwrócili się ku dragonom i skoczywszy na kulbaki, zjechali bokiem wzniesienia między rosnące wdole chaszcze, gdzie znalezli się wśród semenów pana Motowidły.Zatem całą masą już zbliżyli się do skraju zarośli i stanęli w miejscu, poglądając przed siebie.Nieprzyjaciel dojrzał widocznie zbliżającą się podkomorską chorągiew, bo w tejże chwili sypnęły się zgęstwiny rosnącej w środku równiny kupy jezdnych, tak jakoby kto stado sarn ruszył.Z każdą chwiląwysypywało się ich coraz więcej.Zwarłszy się w łańcuch szli oni z początku stępem brzegiem gęstwiny;jezdzcy pokładli się na karkach końskich, tak iż z daleka można było mniemać, że to sam tabun ciągniedługą linią wzdłuż kępy.Widocznie nie mieli jeszcze pewności, czy owa chorągiew na nich idzie i widzi ichjuż, czy też to jest oddział przeglądający tylko okolicę.W tym ostatnim wypadku mogli spodziewać się,że zarośla skryją ich jeszcze przed oczyma nadjeżdżających.Z miejsca, gdzie stał Wołodyjowski na czele ludzi Motowidły, widać było doskonale ruchy niepewne iwahające się owego czambułu, podobne zupełnie do ruchów dzikich zwierząt, które już zwietrzyłyniebezpieczeństwo.Dojechawszy do półkępy, poczęli iść prędzej lekkim cwałem.Naraz, gdy pierwszeszeregi sięgnęły otwartego stepu, wstrzymały nagle konie, a z nimi zatrzymała się cała wataha.Otodojrzeli ciągnący z tej strony oddział Mellechowicza.Wówczas zatoczyli półkolem w bok od kępy i oczomich przedstawiła się w całej pełni przemyska chorągiew idąca już rysią.Teraz stało się dla nich jasnym,że wszystkie chorągwie wiedzą o nich i jadą na nich.Dzikie krzyki ozwały się wśród kupy i wszczęło sięzamieszanie.Chorągwie, okrzyknąwszy się także, przeszły w cwał, aż równina zagrzmiała od tętentu.Widząc to czambuł wyciągnął się w mgnieniu oka w ławę i gnał ile tchu w piersiach końskich ku wzgórzu,pod którym stał mały rycerz z panem Motowidłą i jego ludzmi.Przestrzeń dzieląca jednych od drugich poczęła się zmniejszać z przerażającą szybkością.Basia przybladła nieco zrazu ze wzruszenia i serce tłukło się w jej piersiach coraz silniej, widząc jednak,że patrzą na nią i nie dojrzawszy na żadnej twarzy najmniejszego niepokoju, opanowała się prędko.Zaczym zbliżająca się jak wicher hurma zajęła całą jej uwagę.Przykróciła cugle, ścisnęła mocniej szabelkę ikrew od serca napłynęła znów wielkim pędem do jej twarzy.- Dobrze! - rzekł mały rycerz.Ona spojrzała tylko na niego i poruszyła chrapkami, szepnąwszy jednocześnie:- Prędko skoczym?- Jeszcze czas! - odrzekł pan Michał.A tamci gnali, gnali, jak szarak, który czuje psy za sobą.Już nie więcej jak pół staja dzieli ich odchaszczów, już widać wyciągnięte łby końskie z potulonymi uszami, a nad nimi twarze tatarskie jakbyprzyrosłe do grzywy.Są bliżej i bliżej [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.- Prędko do nich zjedziem?- Nam ich tu przygnają, ale mamy czas, bo do owej kępy będzie z ćwierć mili.- A gdzie nasi?- Widzisz, tam ot, hen, skrawek boru? Pana podkomorska chorągiew powinna teraz właśnie sięgać jużbrzegu.Mellechowicz wynurzy się z ówtej strony bodaj za chwilę.Druga towarzyska chorągiew wezmieich od tego kamienia.Dostrzegłszy ludzi oni sami ruszą ku nam, bo tędy można dobrze ku rzece podwiszarem przejechać, a zaś z tamtego boku jest jar okrutnie przepaścisty, przez który nikt nieprzejedzie.- To są w matni?- Jako widzisz.- Dla Boga! ledwo już stoję! - zakrzyknęła Basia.Lecz po chwili:- Michałku, żeby byli mądrzy, to by co zrobili?- To by poszli jak w dym na podkomorską i przejechali im po brzuchach.Wtedy byliby wolni, ale tego nieuczynią, bo naprzód nie lubią oni jezdzie regularnej w oczy lezć, po wtóre, będą się bali, że więcejwojska w lesie czyha, więc pomkną ku nam.- Ba! Ale my ich nie zatrzymamy: mamy jeno dwudziestu ludzi.- A Motowidło?- Prawda! Ha! gdzie on jest?Wołodyjowski zamiast odpowiedzieć zakwilił nagle, jak kwili jastrząb albo sokół.Wnet liczne kwilenia odpowiedziały mu od stóp wzgórza.Byli to semenowie Motowidły, którzy tak dobrzeprzyczaili się w chaszczach, że Basia, stojąc tuż nad nimi, wcale ich nie ujrzała.Więc przez chwilęspoglądała ze zdumieniem to w dół, to na małego rycerza, nagle policzki jej zapałały ogniście i za szyjęchwyciła męża.- Michałku! tyś największy wódz w świecie.- Jeno że wprawy trochę mam - odrzekł uśmiechając się Wołodyjowski.- Ale ty nie trzepotaj mi się tu z radości i pomnij, że grzeczny żołnierz powinien być spokojny.Ale nic nie pomogła przestroga.Basia była jakby w gorączce.Chciało się jej zaraz na koń siadać i zewzgórza zjeżdżać, by się z oddziałem Motowidły połączyć.Ale Wołodyjowski zatrzymał ją jeszcze, bochciał, żeby początek dobrze widziała.Tymczasem słońce poranne wstało nad step i powlokło chłodnym, blado-złotym światłem całą równinę.Pobliskie kępy rozjaśniły się wesoło, dalsze i mniej wyrazne zarysowały się wyrazniej; szron miejscami wdołach leżący począł się skrzyć migotliwie, powietrze stało się bardzo przezrocze i wzrok mógł lecieć wdal prawie bez granic.- Podkomorska z borku wychodzi - ozwał się pan Wołodyjowski- widzę ludzi i konie!Rzeczywiście, jezdzcy poczęli się wynurzać ze skraju lasu i czernieć długą linią na pokrytej mocnoszronem podleśnej łące.Biała przestrzeń między nimi a lasem poczęła się z wolna powiększać.Widać niespieszyli się zbytnio, chcąc dać czas innym chorągwiom.Wołodyjowski zwrócił się teraz w lewą stronę.119- Jest i Mellechowicz! - rzekł.A po chwili znowu:- I pana łowczego przemyskiego ludzie nadjeżdżają.Nikt dwóch pacierzy nie uchybił.Tu wąsiki jego poruszyły się żywo.- Noga nie powinna ujść! Na koń teraz!Szybko zwrócili się ku dragonom i skoczywszy na kulbaki, zjechali bokiem wzniesienia między rosnące wdole chaszcze, gdzie znalezli się wśród semenów pana Motowidły.Zatem całą masą już zbliżyli się do skraju zarośli i stanęli w miejscu, poglądając przed siebie.Nieprzyjaciel dojrzał widocznie zbliżającą się podkomorską chorągiew, bo w tejże chwili sypnęły się zgęstwiny rosnącej w środku równiny kupy jezdnych, tak jakoby kto stado sarn ruszył.Z każdą chwiląwysypywało się ich coraz więcej.Zwarłszy się w łańcuch szli oni z początku stępem brzegiem gęstwiny;jezdzcy pokładli się na karkach końskich, tak iż z daleka można było mniemać, że to sam tabun ciągniedługą linią wzdłuż kępy.Widocznie nie mieli jeszcze pewności, czy owa chorągiew na nich idzie i widzi ichjuż, czy też to jest oddział przeglądający tylko okolicę.W tym ostatnim wypadku mogli spodziewać się,że zarośla skryją ich jeszcze przed oczyma nadjeżdżających.Z miejsca, gdzie stał Wołodyjowski na czele ludzi Motowidły, widać było doskonale ruchy niepewne iwahające się owego czambułu, podobne zupełnie do ruchów dzikich zwierząt, które już zwietrzyłyniebezpieczeństwo.Dojechawszy do półkępy, poczęli iść prędzej lekkim cwałem.Naraz, gdy pierwszeszeregi sięgnęły otwartego stepu, wstrzymały nagle konie, a z nimi zatrzymała się cała wataha.Otodojrzeli ciągnący z tej strony oddział Mellechowicza.Wówczas zatoczyli półkolem w bok od kępy i oczomich przedstawiła się w całej pełni przemyska chorągiew idąca już rysią.Teraz stało się dla nich jasnym,że wszystkie chorągwie wiedzą o nich i jadą na nich.Dzikie krzyki ozwały się wśród kupy i wszczęło sięzamieszanie.Chorągwie, okrzyknąwszy się także, przeszły w cwał, aż równina zagrzmiała od tętentu.Widząc to czambuł wyciągnął się w mgnieniu oka w ławę i gnał ile tchu w piersiach końskich ku wzgórzu,pod którym stał mały rycerz z panem Motowidłą i jego ludzmi.Przestrzeń dzieląca jednych od drugich poczęła się zmniejszać z przerażającą szybkością.Basia przybladła nieco zrazu ze wzruszenia i serce tłukło się w jej piersiach coraz silniej, widząc jednak,że patrzą na nią i nie dojrzawszy na żadnej twarzy najmniejszego niepokoju, opanowała się prędko.Zaczym zbliżająca się jak wicher hurma zajęła całą jej uwagę.Przykróciła cugle, ścisnęła mocniej szabelkę ikrew od serca napłynęła znów wielkim pędem do jej twarzy.- Dobrze! - rzekł mały rycerz.Ona spojrzała tylko na niego i poruszyła chrapkami, szepnąwszy jednocześnie:- Prędko skoczym?- Jeszcze czas! - odrzekł pan Michał.A tamci gnali, gnali, jak szarak, który czuje psy za sobą.Już nie więcej jak pół staja dzieli ich odchaszczów, już widać wyciągnięte łby końskie z potulonymi uszami, a nad nimi twarze tatarskie jakbyprzyrosłe do grzywy.Są bliżej i bliżej [ Pobierz całość w formacie PDF ]