[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Uczciwość to też słowo z wyższej półki - wytknęła mu.- Puść mnie, bo zacznę krzyczeć - prychnęła gniewnie, ale Tomasz tylko popatrzył namonumentalną bryłę kościoła i nic nie powiedział.Jej grozba nie zrobiła na nim wrażenia.- Krzycz - powiedział w końcu.- Może przybiegnie tu twój rycerz.Chętnie skuję mubuziuchnę.W dodatku jako mąż będę miał do tego prawo.Zdziwi się, jak się dowie.Ewa zamilkła.Nie czuła strachu, tylko wstręt.Uczucie tak samo nieprzyjemne, alełatwiejsze do opanowania.Tomasz był od czasu do czasu złodziejem, przemytnikiem,nielegalnie handlował dziełami sztuki i potrafił nie tylko łamać, ale i obchodzić prawo nawiele sposobów.Nauczył ją kochać ryzyko i cenić wolność.Twierdził, że tylko mając nauwadze te dwie wartości i właściwy do nich stosunek, można zagwarantować sobiebezkarność.Miał kilka zalet i wiele wad.Czasem używał siły.Zdarzało się, że także wobecniej.Na szczęście, o ile w tej sytuacji było to odpowiednie słowo, nigdy nie tracił nad sobąkontroli.I nie zabijał.Była pewna.Podobnie jak tego, że od dawna powinien siedzieć.Onateż.Za współudział.- Więc jak będzie? - chciał wiedzieć Tomasz, przyglądając się jej ponurej minie.- Myślisz, że czego szukasz? - zapytała, ale on tylko wzruszył ramionami.- A ty? - zrewanżował się.- Dobrze.Ostatni raz - odparła w końcu Ewa, której przypomniało się, jak częstozdobywała dla niego różne informacje, książki, które go interesowały, i trudno dostępnedokumenty.Jej kontakty zawodowe bardzo się wówczas przy-.dawały.- Daj mi trochę czasu.- Z dwojga złego wolała sama mu je przynieść, niż pozwolić, by zdobywał klucze na własnąrękę.Kto wie, jak obszedłby się z Robertem albo, co gorsza, z proboszczem.W ten sposóbmiała szansę trzymać rękę na pulsie.I pozostawać w centrum wydarzeń, podpowiedziałoEwie sumienie, które uciszyła z wprawą nabytą w przeszłości, kiedy jeszcze dzieliła zTomaszem życie, łóżko i budżet.Bycie w centrum oznaczało dostęp do dodatkowychinformacji.172 Na razie odsunęła od siebie zagrożenie, zostawiając za sobą rosłą sylwetkę byłegomęża, do diabła z sądem, który był skłonny w nieskończoność przedłużać tę farsę, zamiast za-kończyć ją i oszczędzić jej wstydu.A wszystko to dla dobra małżonków, którzy powinni miećpewność, że już nie chcą mieć ze sobą nic wspólnego.Wracali powoli, znużeni gorącem, zakurzeni, z kolanami i rękami pokrytymi po łokcieszarym pyłem.Powietrze stało, gęste jak dobrze ścięta galareta i z każdym krokiem coraztrudniej było w nim brnąć do przodu.Czapki i chustki przylepiły im się do głów, więc nikt niezaryzykował zdjęcia nakrycia głowy.Kosmyki włosów sterczały spod nich na wszystkiestrony.W tym stanie myśleli tylko o dwóch rzeczach: zimnym piwie i chłodnym prysznicu.Następna na liście marzeń była drzemka, ale w tej kwestii mógł się wypowiedzieć tylko Piotr.Mając w pamięci to, jak pomiatał nimi przez cały dzień, woleli na razie nie poruszać tegotematu.Im bliżej byli baru, tym szybciej szli.Tempo, które na początku przypominało żółwie,teraz zwiększyło się znacznie, a peleton rozciągnął się na kilkadziesiąt metrów.Ciągnęli doprzodu jak wytrwałe psy gończe, przekonane, że zwierzyna jest tuż-tuż.Pierwszy wpadł do baru Siwy, który co prawda ostatnimi czasy istotnie ograniczyłpicie, niemniej nie mógłby sobie odmówić złotego napoju w takiej chwili.- Pani Krystyno, dwa browarki, bez pianki - zaordynował prawie do rymu i zerknął nakartę przy ladzie, na której wymienione były dania dnia.- I zupę jarzynową, dwie zupy -poprawił się i zrobił miejsce rozpychającemu się Wodzowi.- Chodz.- Pociągnął za łokieć Dorotę, która właśnie chciała wejść do środka.-Zamówiłem już.Siądzmy pod parasolem.Poszła za nim posłusznie, nie pytając nawet, co będą jedli.Oboje przypięli się do kufli zpiwem, jakby od tego, jak szybko je wypiją, zależało ich życie.I w pewnym sensie tak było,po blisko dziewięciu godzinach na słońcu czuli się wyschnięci na wiór.Po chwili dosiadły siędo nich Magda i Agata.Przez pierwsze pięć minut wszyscy czworo pochłaniali piwo w zupeł-nym milczeniu.Wkrótce w kuflach pokazało się dno, a na stole za sprawą pani Krystynypojawiły się dymiące talerze, które opróżnili równie szybko jak kufle.Ciekawe, że mimoupału byli tacy głodni, jakby nie jedli tydzień.Zaczęli się do siebie odzywać dopiero poobiedzie, przy drugim piwie.Parasole rzucały miły cień.Gorzki trunek łagodnie chłodził odśrodka i łechtał podniebienie.Zaczynało się popołudnie i był to dobry początek.Lubili jegosmak, kolor i zapach na skórze.173 Na cmentarz wyruszyli zaraz po obiedzie, nim Piotr zdążył ogłosić plan pracy nanajbliższe godziny, wyposażeni w wiadro, małą szczotkę do zamiatania z miękkiegonaturalnego włosia i w zakupiony po drodze w sklepie papier śniadaniowy.Ksiądz Andrzejmógł się mylić, ale jego instrukcje wydawały się bardzo szczegółowe.Spieszyli się, chcącwyprzedzić czas i falę gorącego powietrza wiszącą nad asfaltem, która czepiała się ich kosteki kolan.Cmentarz był zupełnie pusty.Kamienne płyty i krzyże falowały w słońcu, jakby byłypustynnym mirażem.Zatrzymali się przy hydrancie i nabrali do wiadra wody [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkasanepid.xlx.pl