[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Dlaczego zabiła jedenaście osób? - spytał słabym głosem komisarz.- Bo jest agentką Khuruny.- Khuruny.To jakaś amerykańska organizacja?- Nie.- Sekta religijna?- Też nie.- Szajka?- Coś o wiele potężniejszego i grozniejszego.- Aha - powiedział komisarz.Eulalia Wolf.Szczerbata Mamuśka z piekła rodem.Emanuel wyobraził ją sobie siedzącą przy barze w jakiejś zadymionej amerykańskiejknajpie.Powiedzmy: Oklahoma.Albo jeszcze lepiej Arizona.Przed saloonem, pośród kurzuulicy, czeka cierpliwie przywiązany do pala koń.Eulalia siedzi na wysokim stołku przy barze,przyglądając się rzędom zakurzonych butelek za plecami barmana.Na głowie ma kowbojskikapelusz - zniszczony i przepocony filc - a na kolanach gotowy do strzału winchester zmahoniową kolbą.Kobieta strzyka śliną na pokrytą trocinami podłogę, po czym sięga poszklankę whisky i zaciska na niej palce o czarnych paznokciach.Potem opróżnia wielkim haustem, nawet się nie krzywiąc.Na ocienionej kapeluszem twarzy zakwita drapieżny niekompletny uśmiech.Barman -chudy niczym tyczka facet z długim nosem, na którym tkwią okulary w drucianychoprawkach - poci się jak mysz i starannie unika jej spojrzenia.Ta kolejka pójdzie chyba nakoszt firmy, prawda, panie barman?- Z jakiego powodu zabiła tych ludzi? - spytał Henzelmann po chwili, otrząsnąwszy się zzamyślenia.- I co, do diabła, robi w Krakowie?- Lepiej niech się pan jeszcze napije - powiedział tajemniczo starszy mężczyzna,podstawiając mu pod nos butelkę z resztką rozgrzewającego trunku.* * *Koniec podróży.Sanie zatrzymały się przed żelazną bramą parterowego dworku w Mogile, niedalekoopactwa.Wprawdzie świeżo spadły śnieg złagodził ostre kontury, ale domostwo i takwyglądało ponuro i złowieszczo.W jednym z okien, gdzieś po prawej stronie, pojawiło się światło.Ktoś przechodził zzapaloną lampą przez umieszczone w amfiladzie pokoje.Blask rozpalał się w kolejnychoknach i gasł, żeby znów pojawić się w następnych.W końcu zatrzymał się na werandzie,rozjaśniając ciemności przed wejściem do domu.Tajemniczy gospodarz postawił lampę woknie.Woznica - wysoki chłopina z siwą brodą, w baranim kożuchu i futrzanej czapienaciągniętej na oczy - otworzył ze zgrzytem kutą w żelazie bramę, zrzucając przy tymnagromadzony na niej śnieg.Park za bramą wyglądał równie mało przyjaznie i swojsko.Tuż za oświetlonymi nikłym blaskiem krzewami stały ponure ogromne drzewa rzucającena śnieg granatowe cienie.Ciemność za nimi była niemal czarna.Coś nieprzyjaznego czaiło się w głębi.Mężczyzni wygramolili się spod ciepłych skór, zeskoczyli z sań i na lekko zdrętwiałychnogach ruszyli w kierunku podjazdu.- Powitać panowie, powitać! - zawołał z werandy mężczyzna w narzuconym na ramionakożuszku.W ręku trzymał strzelbę.Weszli do środka.Towarzysz Henzelmanna zdjął czapkę, futro, a następnie otrzepałstarannie buty ze śniegu.Rzeczywiście miał na sobie biały habit z czarnym szkaplerzem,dokładnie taki, jaki noszą mnisi cysterscy.Wyglądał na jakieś siedemdziesiąt lat, był siwy jak gołąb, ale wysoki i barczysty, a dotego wciąż jeszcze energiczny i krzepki.Twarz miał podłużną, ogorzałą jak u marynarza, zorlim nosem i krzaczastymi brwiami.- Zrobiła nam się prawdziwa zima, gospodarzu - powiedział teraz dziarsko, zacierajączmarznięte dłonie.- Jak się patrzy! - odparł mężczyzna ze strzelbą, pulchny łysawy człowieczek wokularach, lat około trzydziestu pięciu.Pod narzuconym na ramiona kożuszkiem nosiłgustowne ubranie z czarnej alpaki oraz fantazyjny krawat.- Proszę za mną do gabinetu, panieWassermann - zwrócił się z ukłonem do Emanuela - zaraz się rozgrzejemy.Trzymam tamdoprawdy wyśmienity koniak.- Chwileczkę, chwileczkę - powiedział emerytowany policjant, który wciąż niezdejmował futra ani cylindra.Wypity w drodze alkohol odrobinę szumiał mu w głowie imącił myśli.- Najpierw chciałbym się dowiedzieć, w jakim celu przywieziono mnie dopańskiego domu.- Nie będziemy przecież rozmawiać o tym w sieni - odparł pogodnie okrągły człowieczekw okularach.- Niechże nam pan zaufa.Proszę się przede wszystkim rozebrać i czuć jak usiebie w domu.Zaręczam panu, że z nami jest pan tutaj całkowicie bezpieczny, panieWassermann.- Henzelmann - poprawił go delikatnie Emanuel.- Proszę wybaczyć! - Gospodarz klepnął się w czoło.- Nie mam zupełnie pamięci donazwisk, w dodatku taki jestem roztargniony.- Czy mogę dowiedzieć się przynajmniej, z kim mam przyjemność? - nie ustępowałEmanuel.- Nazywam się Henryk Blumenstog - powiedział gospodarz, zdejmując okulary.Wyjął zkieszeni chustkę i zaczął przecierać nią szkła, powoli i starannie.- Jestem chirurgiem.Za plecami gospodarza wyrósł nagle jeszcze jeden mężczyzna: wysoki przystojnymłodzieniec z blond czupryną, uśmiechnięty od ucha do ucha niczym subiekt wnajmodniejszym magazynie.- Tomasz Arsenicz - przedstawił się.- Najgorszy kataryniarz w historii Krakowa.- To prawda - przytaknął z uśmiechem siwowłosy mężczyzna w habicie.- W ogóle się dotej pracy chłopak nie nadaje.- Bardzo mi przyjemnie - bąknął komisarz [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.- Dlaczego zabiła jedenaście osób? - spytał słabym głosem komisarz.- Bo jest agentką Khuruny.- Khuruny.To jakaś amerykańska organizacja?- Nie.- Sekta religijna?- Też nie.- Szajka?- Coś o wiele potężniejszego i grozniejszego.- Aha - powiedział komisarz.Eulalia Wolf.Szczerbata Mamuśka z piekła rodem.Emanuel wyobraził ją sobie siedzącą przy barze w jakiejś zadymionej amerykańskiejknajpie.Powiedzmy: Oklahoma.Albo jeszcze lepiej Arizona.Przed saloonem, pośród kurzuulicy, czeka cierpliwie przywiązany do pala koń.Eulalia siedzi na wysokim stołku przy barze,przyglądając się rzędom zakurzonych butelek za plecami barmana.Na głowie ma kowbojskikapelusz - zniszczony i przepocony filc - a na kolanach gotowy do strzału winchester zmahoniową kolbą.Kobieta strzyka śliną na pokrytą trocinami podłogę, po czym sięga poszklankę whisky i zaciska na niej palce o czarnych paznokciach.Potem opróżnia wielkim haustem, nawet się nie krzywiąc.Na ocienionej kapeluszem twarzy zakwita drapieżny niekompletny uśmiech.Barman -chudy niczym tyczka facet z długim nosem, na którym tkwią okulary w drucianychoprawkach - poci się jak mysz i starannie unika jej spojrzenia.Ta kolejka pójdzie chyba nakoszt firmy, prawda, panie barman?- Z jakiego powodu zabiła tych ludzi? - spytał Henzelmann po chwili, otrząsnąwszy się zzamyślenia.- I co, do diabła, robi w Krakowie?- Lepiej niech się pan jeszcze napije - powiedział tajemniczo starszy mężczyzna,podstawiając mu pod nos butelkę z resztką rozgrzewającego trunku.* * *Koniec podróży.Sanie zatrzymały się przed żelazną bramą parterowego dworku w Mogile, niedalekoopactwa.Wprawdzie świeżo spadły śnieg złagodził ostre kontury, ale domostwo i takwyglądało ponuro i złowieszczo.W jednym z okien, gdzieś po prawej stronie, pojawiło się światło.Ktoś przechodził zzapaloną lampą przez umieszczone w amfiladzie pokoje.Blask rozpalał się w kolejnychoknach i gasł, żeby znów pojawić się w następnych.W końcu zatrzymał się na werandzie,rozjaśniając ciemności przed wejściem do domu.Tajemniczy gospodarz postawił lampę woknie.Woznica - wysoki chłopina z siwą brodą, w baranim kożuchu i futrzanej czapienaciągniętej na oczy - otworzył ze zgrzytem kutą w żelazie bramę, zrzucając przy tymnagromadzony na niej śnieg.Park za bramą wyglądał równie mało przyjaznie i swojsko.Tuż za oświetlonymi nikłym blaskiem krzewami stały ponure ogromne drzewa rzucającena śnieg granatowe cienie.Ciemność za nimi była niemal czarna.Coś nieprzyjaznego czaiło się w głębi.Mężczyzni wygramolili się spod ciepłych skór, zeskoczyli z sań i na lekko zdrętwiałychnogach ruszyli w kierunku podjazdu.- Powitać panowie, powitać! - zawołał z werandy mężczyzna w narzuconym na ramionakożuszku.W ręku trzymał strzelbę.Weszli do środka.Towarzysz Henzelmanna zdjął czapkę, futro, a następnie otrzepałstarannie buty ze śniegu.Rzeczywiście miał na sobie biały habit z czarnym szkaplerzem,dokładnie taki, jaki noszą mnisi cysterscy.Wyglądał na jakieś siedemdziesiąt lat, był siwy jak gołąb, ale wysoki i barczysty, a dotego wciąż jeszcze energiczny i krzepki.Twarz miał podłużną, ogorzałą jak u marynarza, zorlim nosem i krzaczastymi brwiami.- Zrobiła nam się prawdziwa zima, gospodarzu - powiedział teraz dziarsko, zacierajączmarznięte dłonie.- Jak się patrzy! - odparł mężczyzna ze strzelbą, pulchny łysawy człowieczek wokularach, lat około trzydziestu pięciu.Pod narzuconym na ramiona kożuszkiem nosiłgustowne ubranie z czarnej alpaki oraz fantazyjny krawat.- Proszę za mną do gabinetu, panieWassermann - zwrócił się z ukłonem do Emanuela - zaraz się rozgrzejemy.Trzymam tamdoprawdy wyśmienity koniak.- Chwileczkę, chwileczkę - powiedział emerytowany policjant, który wciąż niezdejmował futra ani cylindra.Wypity w drodze alkohol odrobinę szumiał mu w głowie imącił myśli.- Najpierw chciałbym się dowiedzieć, w jakim celu przywieziono mnie dopańskiego domu.- Nie będziemy przecież rozmawiać o tym w sieni - odparł pogodnie okrągły człowieczekw okularach.- Niechże nam pan zaufa.Proszę się przede wszystkim rozebrać i czuć jak usiebie w domu.Zaręczam panu, że z nami jest pan tutaj całkowicie bezpieczny, panieWassermann.- Henzelmann - poprawił go delikatnie Emanuel.- Proszę wybaczyć! - Gospodarz klepnął się w czoło.- Nie mam zupełnie pamięci donazwisk, w dodatku taki jestem roztargniony.- Czy mogę dowiedzieć się przynajmniej, z kim mam przyjemność? - nie ustępowałEmanuel.- Nazywam się Henryk Blumenstog - powiedział gospodarz, zdejmując okulary.Wyjął zkieszeni chustkę i zaczął przecierać nią szkła, powoli i starannie.- Jestem chirurgiem.Za plecami gospodarza wyrósł nagle jeszcze jeden mężczyzna: wysoki przystojnymłodzieniec z blond czupryną, uśmiechnięty od ucha do ucha niczym subiekt wnajmodniejszym magazynie.- Tomasz Arsenicz - przedstawił się.- Najgorszy kataryniarz w historii Krakowa.- To prawda - przytaknął z uśmiechem siwowłosy mężczyzna w habicie.- W ogóle się dotej pracy chłopak nie nadaje.- Bardzo mi przyjemnie - bąknął komisarz [ Pobierz całość w formacie PDF ]