[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.-%7łebym tylko zdążył na czas i.Panie Stevenson - usłyszał nagle w swojej głowie.Przystanął i rozejrzał się.Nikogo niedostrzegł.Przejechał dłonią po twarzy.- Starzejesz się, Sam - westchnął.- Naprawdę się starzejesz.Powoli ruszył przed siebie, myśląc, że jeśli terroryści to widzieli, mogą wziąć go zaczubka.Pewnie nie będą już chcieli gadać.To możliwe - ponownie odezwał się obcy głos w jego głowie.- Ale myślę, że jeśli okaże siępan szalony, to raczej przyjmą pana jak swego.Ze wszystkimi honorami.Negocjator ponownie przystanął, walcząc z rosnącą chęcią odpowiedzenia tajemniczemugłosowi. Martwi się pan o swoje zdrowie psychiczne? Niepotrzebnie.Jestem agent Liarfather iwłaśnie rozmawiam z panem przez prototypowy mikroskopijny nadajnik umieszczony w pańskimorganizmie.Podaliśmy go panu razem z kawą, tak na wszelki wypadek.Proszę mnie nie pytać,jak to tak naprawdę działa.Tyle w tym naukowego bełkotu, że normalnego człowieka, jak ja czypan, mogłoby zemdlić.Wiem tylko, że wydali go pan za jakieś dwadzieścia cztery godziny zpierwszą dłuższą wizytą w toalecie.Aha, kazali mi spytać, czy nie ma pan pretensji?Stevenson wahał się przez moment.Krótki, bo człowiek jest w stanie uwierzyć wewszystko, co tylko pozwala mu zachować przeświadczenie, że jest normalny.- Nie - odparł w końcu niepewnie.- Nie gniewam się.Mikrokomputer? Tak, chyba czytał gdzieś ostatnio o podobnych wynalazkach.No, ale wgazecie pisali, że to dopiero wstępne badania i że te małe ustrojstwa zostaną oddane do użytkunajwcześniej za kilka lat.Nie musi pan mówić, żebym mógł pana słyszeć - odparł głos.- Wystarczy, że pan pomyśli, anasz komputerek już się jakoś dogada z pańskimi nu.no.neuronami.Rozumiem - spróbował Stevenson.- Jak mam się do pana zwracać? Po nazwisku?Wystarczy Loki.Wszyscy tak do mnie mówią.W porządku, Loki.Jestem Samuel.Wiem, a teraz ruszaj.Zwirowanie świrowaniem, ale co za dużo, to niezdrowo.* * *Vincent lubił jabłka niemal w każdej postaci, całą więc winą za wydarzenie, które nastąpiłopo zjedzeniu musu, obarczył nasączony perfumami knebel i jego ohydny posmak, z tych co nadługo pozostają w ustach.Gdy zmieszał się on ze słodyczą jabłkowej papki, księciu od razuzrobiło się niedobrze.Zapiekło go w przełyku, a żołądek rozpoczął serię skurczów irozkurczów, jakby chciał zostać sercem.Nieprzetrawiony posiłek pomknął z powrotem,wypełniając usta i wypychając policzki.Połknij to, kretynie - skarcił się w myślach chłopiec.- Zależy im na tym, byś to zjadł, więcpołknij.Nie potrafił się jednak zmusić.Wymiociny paliły go w język i utrudniały oddychanie.Zkażdą chwilą mógł zacząć się dusić.Połknij to, inaczej cię zabiję.Wyprostował się na krześle, wyprężył i skupił z całych sił.Tym razem poskutkowało,przełyk rozluznił się odrobinę i Vincent jął przełykać palącą zawiesinę.Jeszcze moment i wustach pozostanie tylko paskudne wspomnienie.Takie, które można wymazać zwykłymsplunięciem i łykiem wody.Jak odrobinę szamponu jabłkowego, która spłynęła do ust podprysznicem.Gdy ktoś przyjdzie go uwolnić, książę Monako z pewnością nie będzie pamiętał, żezmuszony był połknąć własne.Już prawie zapomniał. - On się dusi - krzyknął ktoś nagle.Chłopiec, skupiony właśnie na tak niezbędnym mu teraz do życia i szczęścia głębokimoddechu, nie zdawał sobie sprawy, że chodzi o niego.Zrozumiał to, gdy poczuł mocneuderzenie z otwartej ręki w plecy, a potem nagły tępy ból na wysokości przepony, gdy ktośpodniósł go z krzesła i wbił mu pięść tuż poniżej splotu słonecznego.Vincent pamiętał tenmanewr z zajęć z pierwszej pomocy.Nazywał się rękoczynem Heimlicha.A kończył zawszetym samym.Książę zwymiotował.Wydawało mu się przy tym, jakby wraz z jabłkowym musem wypluł przy okazji żołądek ipołowę jelit.Kwas w przełyku sprzed kilku chwil był niczym w porównaniu do ognia, jakirozgorzał teraz.Z drugiego końca sali rozległo się wściekłe wycie.Gość wbijający pięść w brzuch Vincenta nagle rozluznił uścisk.Osłabiony chłopiec osunąłsię na ziemię.* * *Stevenson był już przy drzwiach, gdy padł strzał.Ręka, którą wzniósł, by zapukać, zamarław pół ruchu.Agencie Liarfather.Loki? - pomyślał.- Ty też to słyszałeś?Chłopie, nie zatrzymuj się tak gwałtownie.Jasne, że słyszałem strzał, myślisz, że jestemgłuchy?Negocjator speszył się trochę.Nie, ale myślałem, że może tam u was w samochodzie.Jakim sam.a, no jasne! Mamy tu różne takie nasłuchy wycelowane w dom.Właśnie po to,by słyszeć strzały.Aha - pomyślał Stevenson, choć wcale nie był usatysfakcjonowany odpowiedzią.- A takswoją drogą, to gdzie stoi ten wasz wóz? Wydawało mi się, że zwiedziłem wszyst.Loki nie zdążył odpowiedzieć, bo właśnie drzwi hotelu otworzyły się i barczystyEgipcjanin wciągnął Stevensona do środka.* * *Vincent przez chwilę myślał, że nie żyje.Jakby się dobrze zastanowić, wszystko na towskazywało.Najpierw zamieszanie z wymiotowaniem, potem akcja z jego rzekomymduszeniem się, gwałtowny odskok ratownika i strzał.A teraz leżał na ziemi z boleśniepulsującym żołądkiem, czując mokre ciepło w okolicy podbrzusza.No i widział.Jak przezmgłę, ale czyż nie tak właśnie powinna patrzeć uwolniona dusza?Dostrzegał skapujące z krawędzi stołu wymiociny i zbliżającą się ku niemu parę nóg.Spróbował podnieść głowę. - On ma odsłoniętą opaskę! - krzyknął ktoś ostrzegawczo po arabsku.Nogi przyspieszyły ipo chwili kanciaste, owłosione dłonie na powrót zasłoniły mu oczy.Młody książę skulił się.Wymęczony żołądek kolejny raz zaprotestował nagłym skurczem.- I na dodatek się obszczał - dodał, nie kryjąc obrzydzenia, klęczący nad nim mężczyzna.Z oddali dobiegła seria cichych, ale stanowczych warknięć.- Tak, panie - odparł Egipcjanin.Pochylił się mocniej, niby poprawiając księciu więzy iwyszeptał: - Nie będziesz miał tyle szczęścia co twój przyjaciel.Jego dusza zdążyła się ukryć,zanim przybył, ale ty.- Co ze mną? - wydusił z siebie chłopiec.Jeszcze przed chwilą myślał, że jest mu jużwszystko jedno, bo i tak nie może być gorzej, najwyżej umrze.Teraz zmienił zdanie.- Co mizrobią?- Będziesz przestrogą, bracie - szepnął oprawca, nie kryjąc rozbawienia.- Nie chciałeś jeśćgrzecznie, więc staniesz przed sądem.I każdy zobaczy, ile ważą twe winy.I czy twoja krewnaprawdę jest błękitna.Szept przeszedł w ciche sapanie.Egipcjanin z całych sił powstrzymywał się, by niewybuchnąć śmiechem.Vincent mocniej podciągnął nogi i wcisnął głowę między ramiona.Pragnął zasnąć.Alboumrzeć.Byle szybko.* * *Wystarczyło jedno spojrzenie na hol, by Stevenson stwierdził, że jest już za pózno nawszelkie akcje.Wszędzie leżały trupy.U szczytu schodów przewieszone przez barierkę wisiały zwłoki hotelowego boya.Mógłmieć z piętnaście, szesnaście lat.Na bladej twarzy okolonej przetłuszczonymi złotymi włosamimieniły się czerwienią rozmaite, mniejsze lub większe wypryski, a pod sinobiałymipaznokciami czerniały pokłady brudu.Jego wygląd zupełnie nie pasował do szykownego lokalui negocjator od razu pomyślał, że chłopiec był dzieckiem któregoś ze starych pracowników i towłaśnie dzięki koneksjom zyskał pracę na wakacje.Na swoją zgubę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkasanepid.xlx.pl