[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sugden zerknął na niego z ukosa, Poirot spojrzał zaś spod oka na wąsy policjanta, których bujność zdawała się go fascynować.– Oczywiście, że słyszałem – odparł inspektor.– Już pan do nas zawitał kilka lat temu, dobrze sobie przypominam.Chodziło o śmierć Bartłomieja Strange.Otrucie nikotyną.To nie był przypadek z mojego okręgu, ale wszystko o nim wiem.Pułkownik Johnson rzucił niecierpliwie:– No a teraz, Sugden, proszę o fakty.Mówi pan, że to jednoznaczny przypadek morderstwa.– Bez wątpienia.Panu Lee poderżnięto gardło.Jeśli dobrze zrozumiałem słowa doktora, przecięto mu żyłę szyjną.Ale to dziwna sprawa.– Jak to?– Może najpierw opowiem, co mi wiadomo.Tego wieczoru, o piątej, odebrałem telefon od pana Lee na posterunku w Addlesfield.Telefon wydał mi się trochę dziwny; pan Lee prosił, bym przyszedł do niego wieczorem, dokładnie o ósmej, co wyraźnie podkreślił.Prócz tego uprzedził mnie, by powiedzieć kamerdynerowi, że zbieram datki na cel dobroczynny.– Sądzi pan, że pod jakimś pretekstem chciał ściągnąć pana do siebie?– Właśnie to mam na myśli.Pan Lee był ważną osobistością, przystałem więc na jego żądanie.Zjawiłem się tu niedługo przed ósmą i powiedziałem, że prowadzę kwestę na sierociniec policyjny.Kamerdyner oddalił się i po chwili wrócił ze słowami, że pan Lee mnie oczekuje.Potem wskazał mi drogę do jego pokoju na piętrze, tuż nad jadalnią.Inspektor urwał, zaczerpnął tchu i ciągnął dalej swój nieco oficjalny raport.– Pan Lee siedział w szlafroku przy kominku.Gdy kamerdyner odszedł i zamknął za sobą drzwi, poprosił mnie, bym usiadł koło niego.Z pewnym zakłopotaniem stwierdził, że chce przekazać mi szczegóły dotyczące rabunku.Spytałem, co zginęło, a on odparł, iż ma powody do przypuszczeń, że skradziono mu z sejfu diamenty wartości kilkuset funtów.Chodziło, zdaje się, o nie oszlifowane kamienie.– Diamenty? – spytał komisarz.– Tak, diamenty.Zacząłem mu zadawać rutynowe pytania, ale jego zachowanie było niepewne, a odpowiedzi dalekie od precyzji.Na koniec rzekł: „Rozumie pan, inspektorze, mogłem się omylić”.Odparłem: „Wcale nie rozumiem.Albo diamenty zniknęły, albo nie; jedno z dwojga!” Pan Lee odrzekł: „Diamenty na pewno zniknęły, ale, panie inspektorze, może tu chodzi o czyjś głupi żart”.Wydało mi się to dziwne, nic jednak nie powiedziałem.Pan Lee ciągnął zaś dalej: „Trudno mi wchodzić w szczegóły, ale tylko dwie osoby mogły przywłaszczyć sobie kamienie.Jedna z nich mogła zrobić to dla żartu.Jeśli jednak wzięła je ta druga, diamenty na pewno skradziono”.Odparłem: „Czego właściwie pan ode mnie oczekuje?” Odrzekł pospiesznie: „Chcę, żeby pan wrócił tu mniej więcej za godzinę – no, może trochę później, powiedzmy, kwadrans po dziewiątej.Wtedy będę mógł panu na pewno powiedzieć, czy mnie okradziono, czy nie”.Wydało mi się to zagadkowe, ale zgodziłem się i wyszedłem.Pułkownik Johnson rzucił:– Zdumiewające, wprost zdumiewające.Co pan na to, Poirot?– Czy mogę spytać, inspektorze – rzekł Poirot – jakie były pańskie wnioski?Inspektor potarł podbródek i odpowiedział z wahaniem:– No cóż, rozważałem różne możliwości, lecz w końcu pomyślałem sobie tak: żaden żart nie wchodzi w grę.Diamenty naprawdę skradziono, tylko stary pan nie ma pewności, czyja to sprawka.Według mnie on mówił prawdę, kiedy wspomniał, że może chodzić o dwie osoby, jedną z nich byłby pewnie ktoś ze służby, ale w wypadku drugiej chodziłoby o członka rodziny.Poirot kiwnął głową z aprobatą.– Doskonale.To logicznie wyjaśnia postępowanie pana Lee.– Stąd jego życzenie, bym wrócił nieco później.Przez ten czas zamierzał porozmawiać z owymi osobami i oznajmić im, że wprawdzie skontaktował się już z policją, ale jeśli dostanie z powrotem skradzioną rzecz, cała sprawa pójdzie w niepamięć.– A gdyby podejrzany nie zwrócił diamentów? – spytał pułkownik.– Wtedy pan Lee zamierzał przekazać dochodzenie w nasze ręce.Pułkownik zmarszczył brwi i szarpnął wąsa.Rzekł z wahaniem:– Czemu więc nie postąpił w ten sposób, zanim nas wezwał?– Nie, nie.– Inspektor potrząsnął głową.– Gdyby tak zrobił, byłby to bluff.Nie wypadłoby to przekonywająco i złodziej pomyślałby sobie: „Stary nie wezwał policji, choć ma podejrzenia!” Gdyby jednak starszy pan mógł powiedzieć: „Rozmawiałem już z policją, inspektor właśnie ode mnie wyszedł”, złodziej spytałby kamerdynera, a ten by potwierdził: „Tak, inspektor był tu krótko przed obiadem”.Wówczas złodziej przekonałby się, że stary pan nie żartował, i poszedłby oddać diamenty.– Hm, wydaje mi się, że mogło tak być – rzekł pułkownik.– Podejrzewa pan kogoś z rodziny?– Nie.– Brak poszlak?– Całkowicie.Johnson kiwnął głową i powiedział:– Proszę ciągnąć dalej.Inspektor Sugden podjął swoją relację, znowu w dość oficjalnym tonie:– Wróciłem tu kwadrans po dziewiątej.Właśnie miałem zadzwonić do drzwi frontowych, kiedy z wnętrza domu dobiegł mnie krzyk, a potem usłyszałem zmieszane ze sobą odgłosy wołania i ogólnego zamętu.Dzwoniłem bez skutku kilka razy, aż wreszcie użyłem kołatki.Dopiero po trzech czy czterech minutach otworzono mi.Zrobił to lokaj, a wtedy nabrałem przekonania, że stało się coś strasznego.Lokaj trząsł się cały i wyglądał, jakby miał zemdleć.Wyjąkał, że pan Lee został zamordowany.Pobiegłem na górę i zastałem pokój w stanie straszliwego nieładu.Najwyraźniej toczono tam bezwzględną walkę.Pan Lee leżał przed kominkiem z poderżniętym gardłem, w wielkiej kałuży krwi.– Czy nie mógł tego zrobić sam? – spytał komisarz.– Niemożliwe, sir [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Sugden zerknął na niego z ukosa, Poirot spojrzał zaś spod oka na wąsy policjanta, których bujność zdawała się go fascynować.– Oczywiście, że słyszałem – odparł inspektor.– Już pan do nas zawitał kilka lat temu, dobrze sobie przypominam.Chodziło o śmierć Bartłomieja Strange.Otrucie nikotyną.To nie był przypadek z mojego okręgu, ale wszystko o nim wiem.Pułkownik Johnson rzucił niecierpliwie:– No a teraz, Sugden, proszę o fakty.Mówi pan, że to jednoznaczny przypadek morderstwa.– Bez wątpienia.Panu Lee poderżnięto gardło.Jeśli dobrze zrozumiałem słowa doktora, przecięto mu żyłę szyjną.Ale to dziwna sprawa.– Jak to?– Może najpierw opowiem, co mi wiadomo.Tego wieczoru, o piątej, odebrałem telefon od pana Lee na posterunku w Addlesfield.Telefon wydał mi się trochę dziwny; pan Lee prosił, bym przyszedł do niego wieczorem, dokładnie o ósmej, co wyraźnie podkreślił.Prócz tego uprzedził mnie, by powiedzieć kamerdynerowi, że zbieram datki na cel dobroczynny.– Sądzi pan, że pod jakimś pretekstem chciał ściągnąć pana do siebie?– Właśnie to mam na myśli.Pan Lee był ważną osobistością, przystałem więc na jego żądanie.Zjawiłem się tu niedługo przed ósmą i powiedziałem, że prowadzę kwestę na sierociniec policyjny.Kamerdyner oddalił się i po chwili wrócił ze słowami, że pan Lee mnie oczekuje.Potem wskazał mi drogę do jego pokoju na piętrze, tuż nad jadalnią.Inspektor urwał, zaczerpnął tchu i ciągnął dalej swój nieco oficjalny raport.– Pan Lee siedział w szlafroku przy kominku.Gdy kamerdyner odszedł i zamknął za sobą drzwi, poprosił mnie, bym usiadł koło niego.Z pewnym zakłopotaniem stwierdził, że chce przekazać mi szczegóły dotyczące rabunku.Spytałem, co zginęło, a on odparł, iż ma powody do przypuszczeń, że skradziono mu z sejfu diamenty wartości kilkuset funtów.Chodziło, zdaje się, o nie oszlifowane kamienie.– Diamenty? – spytał komisarz.– Tak, diamenty.Zacząłem mu zadawać rutynowe pytania, ale jego zachowanie było niepewne, a odpowiedzi dalekie od precyzji.Na koniec rzekł: „Rozumie pan, inspektorze, mogłem się omylić”.Odparłem: „Wcale nie rozumiem.Albo diamenty zniknęły, albo nie; jedno z dwojga!” Pan Lee odrzekł: „Diamenty na pewno zniknęły, ale, panie inspektorze, może tu chodzi o czyjś głupi żart”.Wydało mi się to dziwne, nic jednak nie powiedziałem.Pan Lee ciągnął zaś dalej: „Trudno mi wchodzić w szczegóły, ale tylko dwie osoby mogły przywłaszczyć sobie kamienie.Jedna z nich mogła zrobić to dla żartu.Jeśli jednak wzięła je ta druga, diamenty na pewno skradziono”.Odparłem: „Czego właściwie pan ode mnie oczekuje?” Odrzekł pospiesznie: „Chcę, żeby pan wrócił tu mniej więcej za godzinę – no, może trochę później, powiedzmy, kwadrans po dziewiątej.Wtedy będę mógł panu na pewno powiedzieć, czy mnie okradziono, czy nie”.Wydało mi się to zagadkowe, ale zgodziłem się i wyszedłem.Pułkownik Johnson rzucił:– Zdumiewające, wprost zdumiewające.Co pan na to, Poirot?– Czy mogę spytać, inspektorze – rzekł Poirot – jakie były pańskie wnioski?Inspektor potarł podbródek i odpowiedział z wahaniem:– No cóż, rozważałem różne możliwości, lecz w końcu pomyślałem sobie tak: żaden żart nie wchodzi w grę.Diamenty naprawdę skradziono, tylko stary pan nie ma pewności, czyja to sprawka.Według mnie on mówił prawdę, kiedy wspomniał, że może chodzić o dwie osoby, jedną z nich byłby pewnie ktoś ze służby, ale w wypadku drugiej chodziłoby o członka rodziny.Poirot kiwnął głową z aprobatą.– Doskonale.To logicznie wyjaśnia postępowanie pana Lee.– Stąd jego życzenie, bym wrócił nieco później.Przez ten czas zamierzał porozmawiać z owymi osobami i oznajmić im, że wprawdzie skontaktował się już z policją, ale jeśli dostanie z powrotem skradzioną rzecz, cała sprawa pójdzie w niepamięć.– A gdyby podejrzany nie zwrócił diamentów? – spytał pułkownik.– Wtedy pan Lee zamierzał przekazać dochodzenie w nasze ręce.Pułkownik zmarszczył brwi i szarpnął wąsa.Rzekł z wahaniem:– Czemu więc nie postąpił w ten sposób, zanim nas wezwał?– Nie, nie.– Inspektor potrząsnął głową.– Gdyby tak zrobił, byłby to bluff.Nie wypadłoby to przekonywająco i złodziej pomyślałby sobie: „Stary nie wezwał policji, choć ma podejrzenia!” Gdyby jednak starszy pan mógł powiedzieć: „Rozmawiałem już z policją, inspektor właśnie ode mnie wyszedł”, złodziej spytałby kamerdynera, a ten by potwierdził: „Tak, inspektor był tu krótko przed obiadem”.Wówczas złodziej przekonałby się, że stary pan nie żartował, i poszedłby oddać diamenty.– Hm, wydaje mi się, że mogło tak być – rzekł pułkownik.– Podejrzewa pan kogoś z rodziny?– Nie.– Brak poszlak?– Całkowicie.Johnson kiwnął głową i powiedział:– Proszę ciągnąć dalej.Inspektor Sugden podjął swoją relację, znowu w dość oficjalnym tonie:– Wróciłem tu kwadrans po dziewiątej.Właśnie miałem zadzwonić do drzwi frontowych, kiedy z wnętrza domu dobiegł mnie krzyk, a potem usłyszałem zmieszane ze sobą odgłosy wołania i ogólnego zamętu.Dzwoniłem bez skutku kilka razy, aż wreszcie użyłem kołatki.Dopiero po trzech czy czterech minutach otworzono mi.Zrobił to lokaj, a wtedy nabrałem przekonania, że stało się coś strasznego.Lokaj trząsł się cały i wyglądał, jakby miał zemdleć.Wyjąkał, że pan Lee został zamordowany.Pobiegłem na górę i zastałem pokój w stanie straszliwego nieładu.Najwyraźniej toczono tam bezwzględną walkę.Pan Lee leżał przed kominkiem z poderżniętym gardłem, w wielkiej kałuży krwi.– Czy nie mógł tego zrobić sam? – spytał komisarz.– Niemożliwe, sir [ Pobierz całość w formacie PDF ]