[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Prawdę mówiąc,jest po prostu grubasem, niemniejpatrzę na niego z przyjemnością.Powodują to między innymiwspaniałe kruczoczarne włosy, fachowo ostrzyżone.A piwne oczy teżsą kuszące - ze złotawym błyskiem.Facet ma na sobie sprane dżinsy,białą koszulę z podwiniętymi rękawami, czarne szelki i czerwonetrampki.Nie nosi żadnego wierzchniego okrycia.Pachnie mydłemtoaletowym.- Nie jest panu zimno? - pytam.- Ani trochę.- Uśmiecha się do mnie.Aadne zęby.Ja też się uśmiecham.Opieram się o drzwi wejściowe, krzyżuję ręcena piersi.- Sam, czy chcesz, abym mu powiedziała, gdzie je zanieść? - pytaMarie.- Och, przepraszam - mówię po chwili milczenia.-Na górę.Wskażępanu drogę.- Prowadzę go po schodach, jak zawsze świadoma swegotyłka, gdy idzie za mną jeden czy drugi przeklęty gość: facet zelektrowni sprawdzający stan licznika, mechanik od pieca do ogrze-wania, dostawca nowych mebli.Ilekroć kroczę przed nimi, czuję, żekażdy z nich ocenia wzrokiem moje pół-dupki.Nawet jeśli tego nieczyni.Podejrzewam jednak, że większość się tym zajmuje.Prowadzęgo do gabinetu.- To tu.- Podchodzę do okna i podnoszę żaluzję.Pokójwypełnia się światłem i w niepojęty sposób napawa mnie to jakimśoptymizmem, a nawet dumą.Facet delikatnie opiera łoże o ścianę i wyciąga do mnie rękę.- Mam na imię King.Wybucham śmiechem.- Naprawdę?- Przysięgam.Moi rodzice byli.odmienni.- No - odpowiadam - przepraszam za mój śmiech.Ale wie pan.Graceland, majątek Presleya, to on był nazywany King".A ja mam naimię Sam.- A więc będziecie mieszkały z Lydią?- Tak.Zna ją pan?- Właśnie się spotkaliśmy.Ona i jej ukochany to mililudzie.Z klasą.A o to coraz trudniej.- Wskazuje mi gestem, abymwyszła przed nim z pokoju.- Lydia ma niewiele rzeczy,przeprowadzka nie zajmie dużo czasu.- Upiekłam ciasto bananowe, jest świeżo zaparzona kawa - mówię.Zgadzam się z jego opinią o Lydii.A więc jego też nakarmię.Na dole dostrzegam, że Lydia już także przyjechała.Zdejmujepłaszcz, poprawia zapinany na guziki sweter, ponownie pyta córkę,gdzie znajduje się garderoba.Marie odpowiada, że nie bardzo sięorientuje.- Ja powieszę - odzywam się, biorę z jej rąk płaszcz i wtedynieśmiało dodaję: - Witam panią.Lydia uśmiecha się, ujmując w dłonie moją rękę.Jej ręce są ciepłe isilne - wcale nie suche i delikatne, jak się spodziewałam.Mojenatomiast zdradzają nerwowość - wiem, że są zimne jak lód.Prowadzęobie panie do kuchni, stawiam kubki i talerzyki, kroję placekbananowy.Gdy zasiadamy do stołu, Lydia popycha w moją stronę paczuszkę.- To dla pani.- A kiedy zaczynam protestować, dodaje: - Tonaprawdę głupstwo.Taki drobiazg.- Rozwijam pakunek, widzękryształowe pojemniczki na sól i pieprz i właśnie chcę podziękować,gdy przerywa mi głośne: Hej, hej!".W pierwszej chwili jestem zbita ztropu, zastanawiając się, czy to możliwe, aby King miał taki dyszkant,ale po chwili w progu kuchni staje moja matka.Ma na sobie kostiumkoloru lawendy, na to narzucony płaszcz.W ręce trzyma kluczykisamochodowe.- Mamo!- No cóż, nigdy nie podnosisz słuchawki.Wracam z kursu aerobiku.- Wpatruje się w Marie i Lydię.- Lydio, poznaj moją matkę, Veronicę Reynolds.Mamo, to jestLydia Fitch, moja nowa współmieszkanka.Właśnie się wprowadza -chyba widziałaś ciężarówkę.Veronica podchodzi do stołu, ściska dłonie obu kobietom.Jejbransoletki głośno dzwięczą.- Miło panie spotkać, co za niespodzianka.- Mamawypowiada słowo niespodzianka" nie jak niespodziankę, lecz jakpodstępny trik.- Może zje pani kawałek ciasta bananowego? - Lydia podsuwa jejtalerzyk z nietkniętą porcją, ale Veronica gwałtownie protestuje.- Jadę do siebie, naprawdę wpadłam tylko na chwilę, żeby zobaczyć,co porabia moja córka.Najwyrazniej ma się świetnie, bo już znalazłaaż dwie współlokatorki!- Tylko jedną - poprawia Marie.- Co takiego?- Jedną, bo ja się nie wprowadzam.Pomagam tylko mamie urządzićsię tutaj.- Aha.A gdzie Travis?- Poszedł na zakupy.Pojechał z Billym Silvermanem i jego mamą docentrum handlowego, żeby znalezć jakieś portki, które musi mieć.Wszyscy teraz noszą takie.- Pozwalasz mu już na samodzielne kupno ubrań?- Robię tak już od pewnego czasu.- No, no.Znowu o czymś nie wiem.- Zwidruje oczyma Lydię.- Tozabawne, prawda, jak mało wiemy o swoich najbliższych? No cóż,będę się zbierać, nie chcę się zasiedzieć.A zresztą nie zostałamzaproszona.- Mamo, może zostać, jak długo chcesz.Jestem pewna, że doskonaleo tym wiesz.- O, nie.Naprawdę nie mogę.Mam jeszcze mnóstwo do załatwieniaprzed wieczorem.Zaprosiłam na kolację specjalnego gościa.Pomyślałam sobie, dlaczego by nie przyrządzić czegoś eleganckiego -dajmy na to homara.Znajoma z gimnastyki poradziła mi, żeby pougotowaniu rozciąć mu szczypce i trzymać głową w dół nad zlewem.Wtedy wyleci cała woda.Nie było powodu, abyś ukrywała przede mnąswoje pomysły.Przy stole zapada uprzejma cisza.Wreszcie Veronica zwraca się doLydii:- No cóż, liczę, że będzie tu pani szczęśliwa.- Potem do mnie: -Odprowadzisz mnie do samochodu?W drzwiach natykamy się na Kinga, który wnosi naręczę ubrań i lampę na postumencie.On lekko się skłania zuśmiechem, a moja matka odciąga mnie na bok, aby pozwolić muprzejść.- No - powiada, gdy już jesteśmy na dworze - nie dopuść, aby był naciebie wściekły.Niezła waga!- On jest bardzo sympatyczny.Wsiada do samochodu, sprawdza swój makijaż w lusterkuwstecznym.- Zastanawiam się nad czymś - odzywa się w końcu.- Nad czym?Poprawia zapinki we włosach, zbliża twarz do lusterka, ścierasmużkę tuszu pod okiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Prawdę mówiąc,jest po prostu grubasem, niemniejpatrzę na niego z przyjemnością.Powodują to między innymiwspaniałe kruczoczarne włosy, fachowo ostrzyżone.A piwne oczy teżsą kuszące - ze złotawym błyskiem.Facet ma na sobie sprane dżinsy,białą koszulę z podwiniętymi rękawami, czarne szelki i czerwonetrampki.Nie nosi żadnego wierzchniego okrycia.Pachnie mydłemtoaletowym.- Nie jest panu zimno? - pytam.- Ani trochę.- Uśmiecha się do mnie.Aadne zęby.Ja też się uśmiecham.Opieram się o drzwi wejściowe, krzyżuję ręcena piersi.- Sam, czy chcesz, abym mu powiedziała, gdzie je zanieść? - pytaMarie.- Och, przepraszam - mówię po chwili milczenia.-Na górę.Wskażępanu drogę.- Prowadzę go po schodach, jak zawsze świadoma swegotyłka, gdy idzie za mną jeden czy drugi przeklęty gość: facet zelektrowni sprawdzający stan licznika, mechanik od pieca do ogrze-wania, dostawca nowych mebli.Ilekroć kroczę przed nimi, czuję, żekażdy z nich ocenia wzrokiem moje pół-dupki.Nawet jeśli tego nieczyni.Podejrzewam jednak, że większość się tym zajmuje.Prowadzęgo do gabinetu.- To tu.- Podchodzę do okna i podnoszę żaluzję.Pokójwypełnia się światłem i w niepojęty sposób napawa mnie to jakimśoptymizmem, a nawet dumą.Facet delikatnie opiera łoże o ścianę i wyciąga do mnie rękę.- Mam na imię King.Wybucham śmiechem.- Naprawdę?- Przysięgam.Moi rodzice byli.odmienni.- No - odpowiadam - przepraszam za mój śmiech.Ale wie pan.Graceland, majątek Presleya, to on był nazywany King".A ja mam naimię Sam.- A więc będziecie mieszkały z Lydią?- Tak.Zna ją pan?- Właśnie się spotkaliśmy.Ona i jej ukochany to mililudzie.Z klasą.A o to coraz trudniej.- Wskazuje mi gestem, abymwyszła przed nim z pokoju.- Lydia ma niewiele rzeczy,przeprowadzka nie zajmie dużo czasu.- Upiekłam ciasto bananowe, jest świeżo zaparzona kawa - mówię.Zgadzam się z jego opinią o Lydii.A więc jego też nakarmię.Na dole dostrzegam, że Lydia już także przyjechała.Zdejmujepłaszcz, poprawia zapinany na guziki sweter, ponownie pyta córkę,gdzie znajduje się garderoba.Marie odpowiada, że nie bardzo sięorientuje.- Ja powieszę - odzywam się, biorę z jej rąk płaszcz i wtedynieśmiało dodaję: - Witam panią.Lydia uśmiecha się, ujmując w dłonie moją rękę.Jej ręce są ciepłe isilne - wcale nie suche i delikatne, jak się spodziewałam.Mojenatomiast zdradzają nerwowość - wiem, że są zimne jak lód.Prowadzęobie panie do kuchni, stawiam kubki i talerzyki, kroję placekbananowy.Gdy zasiadamy do stołu, Lydia popycha w moją stronę paczuszkę.- To dla pani.- A kiedy zaczynam protestować, dodaje: - Tonaprawdę głupstwo.Taki drobiazg.- Rozwijam pakunek, widzękryształowe pojemniczki na sól i pieprz i właśnie chcę podziękować,gdy przerywa mi głośne: Hej, hej!".W pierwszej chwili jestem zbita ztropu, zastanawiając się, czy to możliwe, aby King miał taki dyszkant,ale po chwili w progu kuchni staje moja matka.Ma na sobie kostiumkoloru lawendy, na to narzucony płaszcz.W ręce trzyma kluczykisamochodowe.- Mamo!- No cóż, nigdy nie podnosisz słuchawki.Wracam z kursu aerobiku.- Wpatruje się w Marie i Lydię.- Lydio, poznaj moją matkę, Veronicę Reynolds.Mamo, to jestLydia Fitch, moja nowa współmieszkanka.Właśnie się wprowadza -chyba widziałaś ciężarówkę.Veronica podchodzi do stołu, ściska dłonie obu kobietom.Jejbransoletki głośno dzwięczą.- Miło panie spotkać, co za niespodzianka.- Mamawypowiada słowo niespodzianka" nie jak niespodziankę, lecz jakpodstępny trik.- Może zje pani kawałek ciasta bananowego? - Lydia podsuwa jejtalerzyk z nietkniętą porcją, ale Veronica gwałtownie protestuje.- Jadę do siebie, naprawdę wpadłam tylko na chwilę, żeby zobaczyć,co porabia moja córka.Najwyrazniej ma się świetnie, bo już znalazłaaż dwie współlokatorki!- Tylko jedną - poprawia Marie.- Co takiego?- Jedną, bo ja się nie wprowadzam.Pomagam tylko mamie urządzićsię tutaj.- Aha.A gdzie Travis?- Poszedł na zakupy.Pojechał z Billym Silvermanem i jego mamą docentrum handlowego, żeby znalezć jakieś portki, które musi mieć.Wszyscy teraz noszą takie.- Pozwalasz mu już na samodzielne kupno ubrań?- Robię tak już od pewnego czasu.- No, no.Znowu o czymś nie wiem.- Zwidruje oczyma Lydię.- Tozabawne, prawda, jak mało wiemy o swoich najbliższych? No cóż,będę się zbierać, nie chcę się zasiedzieć.A zresztą nie zostałamzaproszona.- Mamo, może zostać, jak długo chcesz.Jestem pewna, że doskonaleo tym wiesz.- O, nie.Naprawdę nie mogę.Mam jeszcze mnóstwo do załatwieniaprzed wieczorem.Zaprosiłam na kolację specjalnego gościa.Pomyślałam sobie, dlaczego by nie przyrządzić czegoś eleganckiego -dajmy na to homara.Znajoma z gimnastyki poradziła mi, żeby pougotowaniu rozciąć mu szczypce i trzymać głową w dół nad zlewem.Wtedy wyleci cała woda.Nie było powodu, abyś ukrywała przede mnąswoje pomysły.Przy stole zapada uprzejma cisza.Wreszcie Veronica zwraca się doLydii:- No cóż, liczę, że będzie tu pani szczęśliwa.- Potem do mnie: -Odprowadzisz mnie do samochodu?W drzwiach natykamy się na Kinga, który wnosi naręczę ubrań i lampę na postumencie.On lekko się skłania zuśmiechem, a moja matka odciąga mnie na bok, aby pozwolić muprzejść.- No - powiada, gdy już jesteśmy na dworze - nie dopuść, aby był naciebie wściekły.Niezła waga!- On jest bardzo sympatyczny.Wsiada do samochodu, sprawdza swój makijaż w lusterkuwstecznym.- Zastanawiam się nad czymś - odzywa się w końcu.- Nad czym?Poprawia zapinki we włosach, zbliża twarz do lusterka, ścierasmużkę tuszu pod okiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]