[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdysię pojawiał wkrótce po tym, był jakby żwawszy.Oddychałem antycznym powietrzem, wolnymod miejskich wyziewów.Im dalej szedłem, tym lepiej się czułem.Nie zwracałem uwagi namijane przeze mnie, a rozpalane nocną porą stosy dla czarownic.Omijałem je łukiem, gdyż nielubię zapachu palonego mięsa i widoku gotujących się twarzy, ściętych skurczem bólu,wykrzykujących w konwulsyjnych drgawkach najdoskonalsze wulgaryzmy i najbardziejskomplikowane zaklęcia.Nie zatrzymałbym się nawet wtedy, gdyby jakiś znany całemu światurzeznik, patroszył publicznie Boga, wypruwając jego trzęsące się jelita z trzewi i depcząc je wkałuży sczerniałej krwi i innych płynów ustrojowych.Bóg, gdyby nawet istniał, zadowolonybyłby ze mnie niezmiernie, bo któż chciałby, aby oglądać rzeznię nad nim, krwawą barbarzyńskąjatkę, kiedy nieprzytomny z bólu nie ma nawet do kogo się modlić.Tłumowi, który zawszegromadzi się podczas tych widowisk, już dawno temu radziłem, aby zamiast zwiędłychczarownic palił ryż każdego dnia.Wystarczyłoby na wieki.Wystarczyłoby, aby się znudzić.Tłum nie usłuchał.Dotarłem w końcu na miejsce i zamaszystym ruchem ręki, który zdradzałmoją witalność, pozdrowiłem znanego mi czarnego chłopaka, opiekuna zabłąkanych pijaków iich aniołów.Pracował już tu dobre kilka lat i choć nie bywałem tutaj często, to jednak zawszemnie rozpoznawał.Poprawiałem mu pamięć napiwkami, co działało lepiej niż skondensowanyroztwór lecytyny.Musiał też czuć do mnie jakąś sympatię, bo zawsze próbował do mniezagadywać, a nie robił tego nigdy z resztą bandy, która się tu pojawiała.Dzisiaj jednak niemiałem ochoty na jego odzywki.Była to nędzna knajpa, z gatunku tych przeznaczonych dla tego typu facetów, którzynawet w dzień Wigilii, nie wiedzą, co z sobą zrobić, i piją najtańsze sikacze, aby doczekaćNowego Roku, który w ich mniemaniu przyniesie im na tacy puchary pełne pomyślności.Usiadłem przy chwiejącym się stole i świadomie poprosiłem o chmielowy napitek, jedenz najgorszych, jakie można znalezć w promieniu stu kilometrów.Wytwory ludzkiej wyobrazninie zmieniają jednak świata ani żadnego szczegółu w nim egzystującego.A jakże wspanialebyłoby, gdyby było inaczej.O Zacku zapomniałem już prawie zupełnie.Dobiłem tkliwe wspomnienie o nimprzykładem z innego świata.Są wszak miejsca, gdzie dziecię mogłoby równie dobrze umrzećzaraz po urodzeniu, jak i urodzić się z pizdą.Pies jest tam wyżej na hierarchicznej drabinie.Onteż niech się cieszy przynajmniej z tego, że nie jest kobietą.I niech będzie szczęśliwy, niemigdaląc się do żadnej z nich zbyt długo.Sączyłem to coś.co udawało piwo i w zasadzie nie mogłem się skupić na niczymistotnym.Migawki filmu o moim życiu zdawały się być wyświetlane chaotycznie.Nie wiedziećdlaczego, przypomniałem sobie historię pewnego człowieka.Znałem kiedyś zdziwaczałego, żeby nie powiedzieć szalonego, starca, z siwą koziąbródką i falującymi białymi włosami.Gdyby fryzjer spróbował dotknąć tych włosów, skląłby gozapewne w kilku językach.Facet miał wyjątkowe oczy.Pod krzaczastymi brwiami można byłodostrzec czysty błękit zrenic, które widziały zapewne więcej niż niejeden superbohater filmowy.Ale najdziwniejsze były buty tego staruszka.Jego ulubionym zajęciem były spacery w okolicach mostów, ukwieconych skwerów,szerokich pasaży, na których dokarmiał gołębie, kaczki i inne ptactwo.Bardzo patetyczne hobby,nieróżniące się zbytnio od zajęć wielu samotnych mieszkańców miast w podeszłym wieku.Każdego dnia budził się wcześniej, niż zdążył zasnąć poprzedniej nocy, jak mawiał, komentującswoją permanentną bezsenność.Wstawał i zaczynał rozprostowywać kości, chodząc od ściany dościany, robiąc rundy wokół dębowego stołu.zagraconego podrzędną literaturą, spisaną w kilkujęzykach i pustymi szklankami po mleku.Potem zakłada! marynarkę i wychodził z domu, niewiedząc dokładnie, gdzie zmierza.Nie miał jakiegoś ulubionego miejsca, a za każdym razem tewysłużone buty prowadziły go w inne, niczym obłąkany przewodnik wycieczek, któryzapomniał, co jest naprawdę godne pokazania.Te buty, które pamiętam tak dobrze, byłynaprawdę osobliwe na tyle, że gotów byłem uwierzyć w słowa starca, który twierdził, że to onesą jego sterem, żeglarzem, okrętem.Niemal każdego dnia, niezależnie od tego, czy padało czy nie, widywałem gowychodzącego z domu albo już do niego powracającego.Nie to, że go szpiegowałem.Mieszkałw tym samym budynku, co ja i jakoś naturalnie spotykaliśmy się, skłaniając delikatnie głowy wserdecznym powitaniu, jednak nigdy nie rozmawiając dłużej niż minutę.Najczęściej mijaliśmysię tylko, teatralnie dygając.Trwało to całe lata.Pewnego dnia musiałem się stamtąd wyprowadzić.Większość życia spędziłem w tamtejdzielnicy, ale dostałem bardziej intratną pozycję i przenosiłem się do lepszego sąsiedztwa.Specjalnie nie miałem czego żałować, gdyż kilku moich starych przyjaciół już dawno sięprzeniosło, wyjechało, albo coś się z nimi stało.Rozpoczynałem nowe życie, jak mi sięwydawało, i wcale nie czułem się jakoś specjalnie przywiązany do tego miejsca.I kiedywyprowadzałem się na dobre, wcześnie rano, gdy wynoszono moje graty, spotkałem go na klatceschodowej i zrozumiałem, że to chyba jedyna osoba, której będzie mi brakować.Tak to już jest,że często nie zwracamy uwagi na ludzi, którzy towarzyszą nam milcząco przez lata, a wmomencie gdy ich już nie ma wokół nas, odczuwamy ich brak.Nigdy wcześniej nie zadałem mupytania o jego charakterystyczne, dziwne nieco, stare buty.Postanowiłem zapytać go wtedy: Przepraszam najmocniej, że o to pytam, ale czy może mi pan powiedzieć, dlaczegożółte? i wzrokiem pokazałem mu.o co mi chodzi.Nigdy nie zapomnę jego odpowiedzi.To nawet nie była odpowiedz.Przymknął oczy,jakby szukał czegoś w pamięci, po czym mrugnął i odparł: It helps me think yellow, son.Think yellow! Always think yellow!Czyż można zapomnieć takie słowa? Objawił mi się wtedy, jako doświadczony szarlatan,skretyniały prestidigitator otuchy, nienarzucający się jednak wcale słowem, a obnoszący się tymswoim fetyszem, aby przekonywać.że można.Niejednokrotnie przypominałem sobie tę postać wtych chwilach.gdy modlitwa o prozac jest najłatwiejszą mantrą, gdy alkohol już nie dawał rady,a z palenia szklą już wyrosłem.I choć nigdy nie wystarczyło mi to jego zaklęcie, to pobudzałomnie do tych działań, które utrzymywały moje odrętwiałe ciało na powierzchni, które niepozwalały mu utonąć w morzu bólu, smutku i beznadziei.Trudno się nawet do takich chwilprzyznać, ale któż ich nie doświadczył? Czarna wyspa na Morzu %7łółtym wciąż tętni życiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Gdysię pojawiał wkrótce po tym, był jakby żwawszy.Oddychałem antycznym powietrzem, wolnymod miejskich wyziewów.Im dalej szedłem, tym lepiej się czułem.Nie zwracałem uwagi namijane przeze mnie, a rozpalane nocną porą stosy dla czarownic.Omijałem je łukiem, gdyż nielubię zapachu palonego mięsa i widoku gotujących się twarzy, ściętych skurczem bólu,wykrzykujących w konwulsyjnych drgawkach najdoskonalsze wulgaryzmy i najbardziejskomplikowane zaklęcia.Nie zatrzymałbym się nawet wtedy, gdyby jakiś znany całemu światurzeznik, patroszył publicznie Boga, wypruwając jego trzęsące się jelita z trzewi i depcząc je wkałuży sczerniałej krwi i innych płynów ustrojowych.Bóg, gdyby nawet istniał, zadowolonybyłby ze mnie niezmiernie, bo któż chciałby, aby oglądać rzeznię nad nim, krwawą barbarzyńskąjatkę, kiedy nieprzytomny z bólu nie ma nawet do kogo się modlić.Tłumowi, który zawszegromadzi się podczas tych widowisk, już dawno temu radziłem, aby zamiast zwiędłychczarownic palił ryż każdego dnia.Wystarczyłoby na wieki.Wystarczyłoby, aby się znudzić.Tłum nie usłuchał.Dotarłem w końcu na miejsce i zamaszystym ruchem ręki, który zdradzałmoją witalność, pozdrowiłem znanego mi czarnego chłopaka, opiekuna zabłąkanych pijaków iich aniołów.Pracował już tu dobre kilka lat i choć nie bywałem tutaj często, to jednak zawszemnie rozpoznawał.Poprawiałem mu pamięć napiwkami, co działało lepiej niż skondensowanyroztwór lecytyny.Musiał też czuć do mnie jakąś sympatię, bo zawsze próbował do mniezagadywać, a nie robił tego nigdy z resztą bandy, która się tu pojawiała.Dzisiaj jednak niemiałem ochoty na jego odzywki.Była to nędzna knajpa, z gatunku tych przeznaczonych dla tego typu facetów, którzynawet w dzień Wigilii, nie wiedzą, co z sobą zrobić, i piją najtańsze sikacze, aby doczekaćNowego Roku, który w ich mniemaniu przyniesie im na tacy puchary pełne pomyślności.Usiadłem przy chwiejącym się stole i świadomie poprosiłem o chmielowy napitek, jedenz najgorszych, jakie można znalezć w promieniu stu kilometrów.Wytwory ludzkiej wyobrazninie zmieniają jednak świata ani żadnego szczegółu w nim egzystującego.A jakże wspanialebyłoby, gdyby było inaczej.O Zacku zapomniałem już prawie zupełnie.Dobiłem tkliwe wspomnienie o nimprzykładem z innego świata.Są wszak miejsca, gdzie dziecię mogłoby równie dobrze umrzećzaraz po urodzeniu, jak i urodzić się z pizdą.Pies jest tam wyżej na hierarchicznej drabinie.Onteż niech się cieszy przynajmniej z tego, że nie jest kobietą.I niech będzie szczęśliwy, niemigdaląc się do żadnej z nich zbyt długo.Sączyłem to coś.co udawało piwo i w zasadzie nie mogłem się skupić na niczymistotnym.Migawki filmu o moim życiu zdawały się być wyświetlane chaotycznie.Nie wiedziećdlaczego, przypomniałem sobie historię pewnego człowieka.Znałem kiedyś zdziwaczałego, żeby nie powiedzieć szalonego, starca, z siwą koziąbródką i falującymi białymi włosami.Gdyby fryzjer spróbował dotknąć tych włosów, skląłby gozapewne w kilku językach.Facet miał wyjątkowe oczy.Pod krzaczastymi brwiami można byłodostrzec czysty błękit zrenic, które widziały zapewne więcej niż niejeden superbohater filmowy.Ale najdziwniejsze były buty tego staruszka.Jego ulubionym zajęciem były spacery w okolicach mostów, ukwieconych skwerów,szerokich pasaży, na których dokarmiał gołębie, kaczki i inne ptactwo.Bardzo patetyczne hobby,nieróżniące się zbytnio od zajęć wielu samotnych mieszkańców miast w podeszłym wieku.Każdego dnia budził się wcześniej, niż zdążył zasnąć poprzedniej nocy, jak mawiał, komentującswoją permanentną bezsenność.Wstawał i zaczynał rozprostowywać kości, chodząc od ściany dościany, robiąc rundy wokół dębowego stołu.zagraconego podrzędną literaturą, spisaną w kilkujęzykach i pustymi szklankami po mleku.Potem zakłada! marynarkę i wychodził z domu, niewiedząc dokładnie, gdzie zmierza.Nie miał jakiegoś ulubionego miejsca, a za każdym razem tewysłużone buty prowadziły go w inne, niczym obłąkany przewodnik wycieczek, któryzapomniał, co jest naprawdę godne pokazania.Te buty, które pamiętam tak dobrze, byłynaprawdę osobliwe na tyle, że gotów byłem uwierzyć w słowa starca, który twierdził, że to onesą jego sterem, żeglarzem, okrętem.Niemal każdego dnia, niezależnie od tego, czy padało czy nie, widywałem gowychodzącego z domu albo już do niego powracającego.Nie to, że go szpiegowałem.Mieszkałw tym samym budynku, co ja i jakoś naturalnie spotykaliśmy się, skłaniając delikatnie głowy wserdecznym powitaniu, jednak nigdy nie rozmawiając dłużej niż minutę.Najczęściej mijaliśmysię tylko, teatralnie dygając.Trwało to całe lata.Pewnego dnia musiałem się stamtąd wyprowadzić.Większość życia spędziłem w tamtejdzielnicy, ale dostałem bardziej intratną pozycję i przenosiłem się do lepszego sąsiedztwa.Specjalnie nie miałem czego żałować, gdyż kilku moich starych przyjaciół już dawno sięprzeniosło, wyjechało, albo coś się z nimi stało.Rozpoczynałem nowe życie, jak mi sięwydawało, i wcale nie czułem się jakoś specjalnie przywiązany do tego miejsca.I kiedywyprowadzałem się na dobre, wcześnie rano, gdy wynoszono moje graty, spotkałem go na klatceschodowej i zrozumiałem, że to chyba jedyna osoba, której będzie mi brakować.Tak to już jest,że często nie zwracamy uwagi na ludzi, którzy towarzyszą nam milcząco przez lata, a wmomencie gdy ich już nie ma wokół nas, odczuwamy ich brak.Nigdy wcześniej nie zadałem mupytania o jego charakterystyczne, dziwne nieco, stare buty.Postanowiłem zapytać go wtedy: Przepraszam najmocniej, że o to pytam, ale czy może mi pan powiedzieć, dlaczegożółte? i wzrokiem pokazałem mu.o co mi chodzi.Nigdy nie zapomnę jego odpowiedzi.To nawet nie była odpowiedz.Przymknął oczy,jakby szukał czegoś w pamięci, po czym mrugnął i odparł: It helps me think yellow, son.Think yellow! Always think yellow!Czyż można zapomnieć takie słowa? Objawił mi się wtedy, jako doświadczony szarlatan,skretyniały prestidigitator otuchy, nienarzucający się jednak wcale słowem, a obnoszący się tymswoim fetyszem, aby przekonywać.że można.Niejednokrotnie przypominałem sobie tę postać wtych chwilach.gdy modlitwa o prozac jest najłatwiejszą mantrą, gdy alkohol już nie dawał rady,a z palenia szklą już wyrosłem.I choć nigdy nie wystarczyło mi to jego zaklęcie, to pobudzałomnie do tych działań, które utrzymywały moje odrętwiałe ciało na powierzchni, które niepozwalały mu utonąć w morzu bólu, smutku i beznadziei.Trudno się nawet do takich chwilprzyznać, ale któż ich nie doświadczył? Czarna wyspa na Morzu %7łółtym wciąż tętni życiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]